A wszystkie ściany okolicznych domów, studnia, a nawet kramy i szopy na placu oznaczone były znakami rzymskiej cyfry V.
Wśród krzyków, zamętu, mgły i dymów poeta szukał zgiętych, pokracznych pleców garbusa. Nie dostrzegł go jednak nigdzie. Garbus znikł w zamęcie, schował się, nie zostawiając żadnych śladów.
Villon spojrzał na ścianę domu na wprost szpitala, na której kaleka rył wcześniej tajemniczy znak. Podszedł bliżej, gdy coś trzasnęło pod jego nogą. To pękł kawałek skorupy starego glinianego garnka. Podniósł dwie połówki, dostrzegł jakiś wydrapany napis, więc złożył je i odczytał: Quod iuratum est, id servandum est.
– Świetnie – skwitował diakon wszystko, co usłyszał od Villona. – A zatem łajno, które przywarło do twoich pięt, panie Villon, jakoś nie chce się odlepić. Tuszę jednak, że samo odpadnie pod wpływem rozgrzanego żelaza. Najpierw schwytano cię w katedrze, a teraz, kiedy posłałem cię do szpitala, ktoś uwolnił szaleńców, sprawiając mieszczanom prawdziwą jatkę. W Carcassonne panuje trwoga. Inkwizycja już coś podejrzewa. Słowem, jest wyśmienicie. Wkrótce znajdą się pierwsi delatorzy i zacznie się śledztwo.
– Nie jestem niczemu winien! – oburzył się poeta. – Rozmawiałem z Jeanem Valere, a raczej z tym, co przemawiało przez jego usta, i… Wierzcie mi, nie była to przyjacielska pogawędka przy winie o młodych ladacznicach. Ale dzięki temu macie głównego winnego jakoby na ruszcie. To sam diabeł wprowadza zamieszanie w mieście.
– Nie wątpię, że to robota nieprzyjaciela – rzekł diakon w zadumie. – Ale siła diabelska jest znaczna tylko wówczas, gdy stoi za nią żywy człowiek, zmamiony i usidlony przez czarta. A wszystko wskazuje na to, że to garbus…
– Nie sądzę – mruknął Villon. – Ten połamaniec uratował mi życie. Niby po co miałby to czynić, sko ro go śledziłem i chciałem schwytać? Miałżeby ratować kogoś, kto nastaje na jego zdrowie? To bez sensu…
– Może masz rację. Jednak dopóki go nie schwytamy, nie dowiemy się niczego. Trzeba go zatem znaleźć.
– Ciekawym bardzo, jak? Nic o nim nie wiemy. Nie znam nawet jego imienia.
– Pytałeś szelmów z miasta?
– Zacząłem od nich. Niestety, nikt nic nie wie. Ale obaczcie to. – Villon wyciągnął zza pazuchy gliniane skorupy: tę znalezioną w komnacie ladacznicy i okruchy tej, którą porzucił garbus. – Jedną znalazłem w norze Marion, a drugą ostawił mały pokrzywnik. Oto ślad, który łączy ladacznicę z karłem.
Ksiądz przeczytał łacińskie słowa. Jego wargi zacisnęły się w nieprzyjemnym grymasie.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – powiedział. – Ha, to wygląda jak przypowieści, jak polecenia. Może tym właśnie sposobem porozumiewają się heretycy? Pytanie tylko, dokąd zaprowadzi nas ten ślad? Gdzie wiedzie? Ku światłości czy ku otchłani?
– Pytałem o to ludzi na targu, ale nikt nic nie wiedział. Może to stygmaty diabelskie?
– Czy wiesz – wyszeptał ksiądz – dlaczego cię ocaliłem?
– Bo mi zawsze dobrze z oczu patrzy. Czyż mogę być Judaszem, człekiem bez czci i sumienia? Czyż wyglądam na szelmę lub łotra?
– Na łożu tortur wspomniałeś o garbusie i to cię ocaliło, gdyż ja już wcześniej usłyszałem o nim od kogoś. Przekleństwo, które ciąży nad miastem, to mój krzyż, który dźwigam godnie ku chwale Pana – powiedział diakon. – Ta sprawa ma głębsze korzenie, o których nic jeszcze nie wiesz. Wszystko zaczęło się znacznie wcześniej, zanim wydarzyła się pierwsza katastrofa. Poeta nadstawił uszu.
– Jakiś czas temu zmarł Walther, proboszcz parafii Świętego Nazaira w Carcassonne, mój dobry znajomy. Kiedy umierał, rzekł, iż po jego śmierci miasto dotknie wielka klęska za sprawą tajemnicy, o której wiedzieli tylko on oraz połamany garbus – kaleka. Kapłan nie był już świadomy swoich zmysłów, więc niczego się od niego nie dowiedziałem. Nie wiem, czy chodziło mu o herezję, czy też zdradę. Nie rzekł mi nic poza tym, iż wspomniał owego garbusa. Dlatego gdy rzekłeś, iż też go szukałeś, ocaliłem cię przed torturami. Miałem bowiem dowód, że nie kłamałeś.
– Czy ksiądz nieboszczyk nie zostawił po sobie czegoś, co mogłoby nas naprowadzić na ślad tej tajemnicy?
– Szukałem jakichś wzmianek w jego papierach, przeglądałem roczniki klasztorne i księgi miejskie. I nie znalazłem nic. Ostatniego człowieka spalono tu prawie trzydzieści lat temu. I to za nekromancję, nie zaś za herezję. Podejrzanych brak, a dzieci, które pojawiają się jakoby przed tymi kataklizmami, nigdy nie udało się schwytać. Jedyny ślad to ten garbus. I ów człek, który przemawiał do ciebie ustami dzwonnika.
– To diabeł, księże. Czart z piekielnej otchłani.
– Jeśli to czart, to powinniśmy spróbować egzorcyzmów.
– Na kim?
– Być może na całym mieście.
Zapadła cisza. Przez długą chwilę nie odzywał się żaden z nich.
– Jeśli na tych skorupkach są wypisane słowa diabelskie i zaklęcia, to potrzebujemy pomocy mędrca, któremu niestraszne są sztuczki i pułapki demonów – rzekł wreszcie diakon. – A tak się składa, że znam kogoś takiego.
– Kto to?
– Pewien świątobliwy mnich, o którym wiele słyszałem. Możemy zasięgnąć jego rady, gdyż jest to człowiek, który widział piekielne ognie i wygnał czarta z niejednego nieszczęśnika. Żyje w klasztorze w górach, o pół dnia drogi stąd.
– To niedaleko.
– Szykuj się do drogi, Villon.
Zanim zdążyła rzucić płaski kamień na środek kałuży, Durand wydarł jej go z ręki. Cisnął otoczaka, puszczając dwie kaczki, a potem rzucił się do ucieczki. Nie miał dużych szans. Colette liczyła już prawie osiem wiosen, podczas gdy Durand był młodszy o trzy lata. Po chwili dopadła go pod kamienicą bracką, złapała za włosy i przywlokła z powrotem do kałuży ku uciesze zgromadzonych tu dzieci. Szykowała się już do hańbiącej egzekucji na bracie, gdy nagle zamarła. Nikt na nią nie patrzył. Wszyscy obrócili się w stronę bramy, z której wyszedł…
Mały, zabiedzony chłopczyk w cierniowej koronie na głowie.
Był pokryty zaschłą krwią. Miał przekłute dłonie, a zamiast oczu w jego głowie ziały dwie dziury. Gromadka dzieci natychmiast ucichła.
– Kto ty… Kto ty jesteś? – zapytał Pierre, syn szewca, najodważniejszy z całej gromady.
– Jestem Jezusek – powiedział mały głosem, który przejął wszystkie dzieci dreszczem. – Przyszedłem was ostrzec. Nieprzyjaciel idzie do tego miasta.
Dzieci milczały. Któreś zapłakało.
– Co to za nieprzyjaciel? – znów odważył się zapytać Pierre.
– Bestia, która zabierze waszych rodziców. Wasze siostry i braci.
– To niemożliwe! – wykrzyknął mały Gerard. – Mój ojciec jest kapitanem straży. Ma miecz. Wyjmie go i obetnie łeb Bestii!
– I powiedział Pan: wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną! Tylko wy możecie uratować waszych rodziców od śmierci.
– Jak to?
– Modląc się. Wasze czyste serca ocalą to miasto. Bestia ulęknie się waszych modlitw i zostawi wasze matki i ojców.