– Co mamy zrobić? – wyszeptała Colette.
– Za kilka dni jest święto Szymona i Judy Apostołów. Przyjdźcie na nieszpór pod katedrę, a wyjdzie ku wam Maria. Zaprowadzi was za miasto, do świętego miejsca, na którym pomodlicie się o zdrowie swoich rodziców.
Krew z ran Jezuska kapała w błoto, mieszała się z brudną, cuchnącą wodą z kałuży.
– I pamiętajcie. Jeśli komuś powiecie, że mnie widzieliście albo że macie się spotkać z Matką Boską, przestanę być waszym przyjacielem – dodał smutno Jezusek. – A wtedy Bestia… przyjdzie tu wcześniej. I zabierze waszych rodzicieli jak amen w pacierzu.
Jezusek ruszył dalej. Dzieci spoglądały za nim z trwogą. Kilkoro płakało.
– Colette, z kim ty, do diabła, gadałaś? – zapytał Justin Toul, mistrz złotniczy. – Kto tam był między wami?
Colette zawahała się. Spuściła oczy. Nie mogła powiedzieć prawdy.
– Nikt, panie ojcze. To był tylko… taki jeden nasz przyjaciel.
Eskorta, która odprowadzała Villona i diakona do klasztoru Saint-Roche-des-Pres, składała się z czterech rosłych pachołków w przeszywanicach, tunikach i opończach. Każdy z nich był przy mieczu, a dwaj mieli przy kulbakach potężne arbalety. Zanim poeta ich zobaczył, łudził się jeszcze, że może w trakcie podróży nadarzy mu się sposobność do ucieczki, a potem skrytego powrotu do Carcassonne. Gdy jednak ujrzał ponure, zacięte miny pachołków, natychmiast przeszła mu ochota na wszelkie zbytki. Nie zamierzał skończyć z bełtem wbitym w plecy ani też ucieczką potwierdzić wszystkie zarzuty, które mu stawiano. Doprawdy, wdepnął w niezłe łajno.
Świt był chłodny i ponury. Nad blankami i żelaznymi szczytami wież Carcassonne zawisły tumany mgieł, a świeża rosa błyszczała na dachach i wyschniętych trawach. Wyniosłe baszty barbakanu Aude ociekały wilgocią. Obsiadły je stada czarnych kruków i wron. Ptaki tkwiły nieruchomo, spłoszone przez ludzi odlatywały niechętnie. Wpatrywały się czarnymi paciorkami oczu w miasto, jak gdyby czekając na chwilę, gdy wydarzy się kolejne nieszczęście i będą mogły zlecieć się na żer, aby rozszarpać świeże ludzkie zwłoki.
– Ludzie gadają – mruknął diakon, gdy zobaczył ptaki – że te gawrony porywają dusze zmarłych do piekła. Trzeba nam się spieszyć, bo naprawdę mogą mieć dziś dużo roboty.
W milczeniu przejechali starym dwunastoprzęsłowym mostem, zbudowanym jeszcze za czasów Ludwika Świętego, minęli krzyż wyznaczający granicę pomiędzy Górnym i Dolnym Miastem. Potem znaleźli się wśród niskiej drewnianej zabudowy, wzniesionej na fundamentach osiedla spalonego przed ponad stu laty przez angielskie wojska Czarnego Księcia Edwarda. Ruszyli na południe traktem biegnącym wzdłuż przełomów rzeki Aude.
Gdy opuścili miasto, pogoda poprawiła się. Tumany mgieł uniosły się, odsłaniając zarysy odległych gór, ku którym prowadził trakt. Podążali wzdłuż Aude, pieniącej się wściekle na skalnych progach. Była już jesień, jechali przez ciemnozłote lasy zaścielające drogę kobiercami żółtych liści, ciemne wąwozy szumiące potokami spływającymi ze wzgórz, opustoszałe polany zarośnięte dywanami wyschłych traw, omijali wykroty pod korzeniami ogromnych, starych drzew, gdzie w tym ciemnym, pochmurnym dniu błyskały liczne świetliki.
Byli w sercu Langwedocji, ongiś krainie trubadurów, walecznych rycerzy i pięknych dam. Jednak dwa wieki temu przetoczyła się tędy niszczycielska krucjata przeciwko katarom. Zamki legły w gruzach, miasta zrównano z ziemią, a heretyków posłano na stos. Dziś po tamtych czasach nie pozostał nawet ślad. Przetrwały tylko pieśni i ballady śpiewane we dworach i karczmach, a czasem recytowane szeptem w obawie przed donosicielami i inkwizycją.
Beziers upadło. Nie żyją
Duchowni, kobiety, dzieci. Bez wyjątku.
Zabijali także chrześcijan.
Stopnie ołtarza były mokre od krwi.
Kościół echem odbijał ich krzyki.
Srebrny krzyż im posłużył
Za pieniek do odrąbywania głów…
– przypomniał sobie Villon słowa starej langwedockiej pieśni.
Polany i łąki, po których kroczyli kiedyś dumnie katarscy Perfecti, zarosły już dawno lasem. Kaplice i zamki Dobrych ludzi zamieniły się w gruzy. A przecież w tej ziemi ciągle było wiele śladów po wydarzeniach sprzed stuleci. Okoliczne skały, góry i wzgórza zjeżone były resztkami warowni katarów. Peyrepertuse, Durfort, Queribus, Puivert, Arąues, Monsegur i inne twierdze ciągle przypominały chwałę dawnych władców Langwedocji. Pozostały po nich także inne wspomnienia… Ciepły popiół stosów, które rozpalano czasem w Narbonne, Beziers, Tuluzie i Rousillon. I inkwizycja, która przejmowała trwogą każdego chłopa czy pasterza.
Jechali na południe. Okolica stawała się coraz bardziej dzika, najeżona skałami, wzgórzami i górami. Mijali małe, biedne wioski przytulone do stromych zboczy i turni, niedostępne wieże, zamki i kościoły, które w każdej chwili mogły posłużyć za schronienie przed napadem.
– Villon – syknął Bernard za którymś zakrętem górskiej drogi.
– Słucham, wasza dostojność.
– La Roche to klasztor benedyktynów. Nie jestem z nimi w dobrej komitywie. Miej oczy i uszy szeroko otwarte, gdyż może mnisi nie będą nam sprzyjać.
– Tak, mości diakonie.
Gdy wyjechali zza zakrętu, Saint-Roche-des-Pres ukazało się przed nimi w całej okazałości. Klasztor i kościół wzniesiono na ogromnej skale opływanej z trzech stron przez Aude. Już z daleka Villon dostrzegł wyniosłą dzwonnicę kościoła, stromy dach kapitularza i omszały mur opasujący zabudowania. Minęli ubogą wioskę wtuloną między skały i las, a potem znaleźli się na drodze wiodącej do bramy opactwa. Przed ogromnymi wrotami kulił się tłum żebraków, dziadów i szkaradnych nędzarzy. Na widok orszaku archidiakona wszyscy rzucili się, aby prosić o datki. Czterech pachołków konetabla nie wyglądało jednak na zacnych samarytan i nie miało zamiaru podzielić się swym bogactwem z bliźnimi. Kilka solidnych kopniaków i smagnięć bata wystarczyło, aby wskazać łachmaniarzom ich właściwe miejsce.
Budynek bramy był przyciśnięty z jednej strony do wznoszącej się stromo skały. Z drugiego boku ziała przepaść – zbocze opadało tu stromo do rzeki Aude, tworząc urwisko nie do przebycia dla człowieka.
Diakon zeskoczył z konia. Załomotał w klasztorne wrota.
– A kto tam? – zapytał jakiś głos zza drzwi. – Czego szukacie, dobrzy ludzie?
– Jestem Bernard Audry, diakon z katedry Świętego Nazaira z Carcassonne – odpowiedział ksiądz. – Chcę się widzieć z bratem prepozytem.
– A po cóż wam brat prepozyt, wielebny diakonie?
– Jak powiada święty Jan, źródło mądrości Pana jest podobne do kamienia drogocennego, a mnie już z dala jego blask przyciąga. Pragnę, aby brat prepozyt pozwolił mi zaczerpnąć ze swej krynicy wiedzy i doradził w sprawach ducha.
Nastała cisza. Villon myślał już, że na nic zdały się piękne słowa diakona. Że bracia benedyktyni nie otworzą im bramy i wystrychną ich na dudków.
Niespodziewanie zasuwy szczęknęły, drzwi rozwarły się, przepuszczając smugę światła. Furtian zmierzył przybyszy bacznym spojrzeniem. Był wysoki, chudy i kościsty, ze skrzywionym, przymkniętym lewym okiem i blizną na łysej czaszce. Wąskie dłonie zatknął za pas z jeleniej skóry, którym przepasywał czarny habit narzucony na rdzawą kukullę. Nie mówił nic, nie pokazywał żadnych znaków. Villon miał wrażenie, że jego zapadnięte, ciemne oczy świdrowały postacie przybyszy nie gorzej niż oczy poborcy myta kupieckie wozy wyładowane belami jedwabiu.
Furtian usunął się w bok. Przeszli pod niskim sklepieniem bramy. Diakon skinął na Villona, ale gestem nakazał pachołkom pozostanie na zewnątrz. Znaleźli się w mrocznym pomieszczeniu, rozświetlanym przez smugę blasku wpadającą przez szczelinę w murze.