– Już po nonie – rzekł mnich. – Ojca przeora znajdziecie zapewne na wirydarzu.
– Jak go poznam?
– Ja was do niego poprowadzę.
Furtian ruszył przodem. Przeszli przez placyk na tyłach bramy i znaleźli się w przejściu pomiędzy refektarzem a dormitorium. Villon rozglądał się dokoła. Klasztor był stary, wiekowy, zbudowany z piaskowca, który ściemniał i wykruszył się w ciągu wieków, jakie upłynęły od założenia opactwa. Dzikie wino i bluszcz oplatały budynki dormitorium i kapitularz, wpełzały na dachy, a ich rozrośnięte korzenie podważały płyty i kamienie na dziedzińcu. Poeta drgnął. Nie wiedzieć czemu, na widok wyniosłej dzwonnicy i stromych, omszałych dachów opactwa poczuł dziwny chłód w sercu. A może to tylko lodowate zimno ciągnęło od wilgotnych klasztornych kamieni i cel dormitorium?
Przeszli przez ostrołukowy portal, na którym archanioł Gabriel zamierzał się mieczem na bestię z piekielnych podziemi, i znaleźli się na zacisznym wirydarzu otoczonym kamiennym krużgankiem. Złote słońce wyglądało zza linii odległych gór i oświetlało jesienny ogród pełen tulących się do snu róż i krzewów, usłany stosami złotych liści i wyschniętych pnączy, czepiających się kolumn i wspinających na drewniane dachy.
Mnisi wychodzili z kościoła. Villon i diakon minęli grupę benedyktynów w brunatnych habitach. Zakonnicy popatrywali z ciekawością na gości, porozumiewali się między sobą mową znaków. Nikt jednak ich nie zaczepiał.
Prepozyt klasztoru siedział na kamiennej ławie pogrążony w zadumie, z głową ukrytą w kapturze. Nie podniósł się, gdy podeszli bliżej.
– Bracie prepozycie – odezwał się furtian – przyprowadzam wam brata Bernarda, który ma do was, jak powiada, sprawę niecierpiącą zwłoki.
– A gdzież to, bracie, wam tak spieszno? – zapytał przeor niskim, ściszonym głosem. – Przecie powiedział Pan: przez siedem dni będziesz jadł chleb upokorzenia, gdyż w pośpiechu wyszedłeś z ziemi egipskiej…
– …abyś pamiętał o onym dniu po wszystkie dni swego życia – dokończył Bernard. – Wybaczcie, bracie, ale nie przyszedłem tu, aby prowadzić dysputy nad Pismem Świętym, ale dlatego, iż mam do was prośbę.
– Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam.
– Nasz Pan bardzo ciężko doświadcza Carcassonne. W ostatnich dniach na miasto spadło wiele nieszczęść. Podejrzewamy jednak, że być może stoi za nimi ktoś, kogo imię wykreślono z rejestrów niebieskich. Książę upadłych aniołów…
Prepozyt przeżegnał się. To samo uczynił też furtian. Villonowi zdało się, że nieliczni mnisi przebywający w wirydarzu jak na komendę odwrócili głowy w ich stronę. Zamarł. Nie, jednak nie patrzyli na nich. Chyba zdawało mu się.
– Wybacz, bracie, ale niewiele mogę pomóc ci w tej kwestii – rzekł cicho przeor. – Jesteśmy tylko zgromadzeniem mnichów, którzy głoszą Słowo Boże wśród prostaczków i pielgrzymów, a także dbają o biedaków. Albowiem jak rzekł święty Benedykt, patron naszego zgromadzenia, każdego przybysza należy przyjąć, zwłaszcza jeśli ubogi. Wiem jednak, do czego zmierzasz, bracie.
– Nie możecie odmówić nam pomocy, bracie prepozycie. W mieście giną ludzie za sprawą demona.
– Jeśli to sprawka diabelska, dlaczego nie zdacie się na Święte Oficjum? Wszak ostatnio przyjechał do was znamienity inkwizytor.
– Wiesz, bracie, równie dobrze jak ja, że czasem zbyteczna nadgorliwość wyrządzi więcej szkody niźli działalność Złego. Od przeszło trzydziestu lat Carcassonne obywało się bez inkwizytora, po cóż tedy trudzić wielebnych, skoro sprawę tę można rozwiązać samemu? W dodatku, gdy zacznie się śledztwo, może się zdarzyć, że szlachetni braciszkowie od świętego Dominika zawitają także w wasze skromne progi, a wówczas być może Święte Oficjum będzie chciało wiedzieć, jak sprawuje się twa trzódka, bracie prepozycie…
– Dostrzegam w tobie, bracie, przenikliwość godną inkwizytora Bernarda Gui z Tuluzy, który położył kres heretykom w Langwedocji, albo Nicholasa Jacquiera z Tournai, który jest niezmordowany w tropieniu czarownic i heretyków. Daj mu, Panie Boże, zdrowie. Zapewniam cię jednak, że nie mamy nic do powiedzenia w sprawie nieszczęść nawiedzających miasto, gdyż wszyscy jesteśmy bogobojnymi mnichami. Nie nam, ubożuchnym, wojować ze złymi duchami.
– Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. – Diakon uśmiechnął się. – Jednak pozwólcie zapytać, czy jest w klasztorze…
– Od prawie czterech wieków klasztor nasz nie splamił się nigdy grzechem herezji ani apostazji – rzekł z naciskiem prepozyt. – Od dawnych dni, gdy opactwo zostało ufundowane przez Guifreda, hrabiego Cerdagne, jako zadośćuczynienie za zabicie żony i syna, nie ulegliśmy herezji albigensów, przetrwaliśmy krucjaty i wojny domowe, a także najazd tych wcielonych diabłów Anglików pod wodzą Czarnego Księcia. Nie mamy wiele wspólnego z życiem doczesnym, a nasza pomoc nie na wiele się zda.
– Pozwólcie, że się z wami nie zgodzę, bracie prepozycie. Słyszałem, że jest u was pewien mnich – brat Arnald. Chcę prosić was o pozwolenie na rozmowę z nim, aby doradził, co czynić z kataklizmami nawiedzającymi miasto.
Prepozyt milczał przez długą chwilę.
– Brat Arnald Czcigodny nie szuka niczego więcej poza spokojem i modlitwą, a oba te przymioty znajduje w naszych klasztornych murach.
– Brat Arnald był niegdyś wielkim egzorcystą. Potrzebujemy jego wiedzy i mocy. Zezwólcie tedy na rozmowę z nim w imię Bożego miłosierdzia.
– Powiedziane jest: w miłości Bożej strzeżcie samych siebie i oczekujcie miłosierdzia Pana naszego Jezusa Chrystusa, które wiedzie ku życiu wiecznemu…
– …Dla jednych miejcie litość, dla tych, którzy mają wątpliwości: ratujcie ich, wyrywając z ognia – dokończył diakon.
– Arnald Czcigodny jest stary i znużony – rzekł przeor. – Dawno temu zaszył się w swej samotni i nie chce oglądać niczego poza obrazem aniołów i naszego Pana pod swymi zamkniętymi powiekami. Wybaczcie, lecz nie mogę zadośćuczynić waszej prośbie.
– Ale ja nalegam.
– Grzeszycie, bracie, grzechem pychy. Idźcie i przemyślcie moje słowa. Ja nie mam nic więcej do powiedzenia.
Przeor odwrócił się bokiem i wrócił do modlitwy.
– Mea maxima culpa, Domine – rzekł z pokorą diakon Bernard.
Diakon i Villon skłonili się przed przeorem. Furtian poprowadził ich przez klasztorne zabudowania do bramy. Tym razem pełno było tu żebraków i nędzarzy. Brat jałmużnik z kilkoma mnichami rozdzielał pomiędzy nich jadło. Ubodzy pchali się, zżerali w pośpiechu wielkie grudy gliniastego chleba. Młodzi zakonnicy odpychali ich od koszy, czyniąc miejsce dla paralityków i ślepców pełznących na kolanach po strawę, baczyli, aby nie stratowali ich silniejsi. Dwaj mnisi nieśli do bramy kolejne wiklinowe kosze z jadłem.
– Dziękuję za pomoc, bracie – rzekł diakon do furtiana. – Nie będę was więcej nachodził.
Ruszył przed siebie i zaczął przepychać się przez tłum żebraków. Villon postępował za nim. Wyszli przed bramę, gdzie czekali na nich pachołkowie z końmi. Diakon odwrócił się nagle.
– Do diabła z tymi mnichami! – rzucił ze złością. – Wybacz mi, Panie, gniew, ale cóż mam robić, gdy w mieście mają zginąć ludzie. Cóż nam pozostaje?
– Ora et labora – mruknął Villon. – A kimże jest ów brat Arnald?
– Słyszałem, że niegdyś był znanym egzorcystą. Powiadają, że wypędzał z ludzi demony i mroczne duchy. Od lat zamknął się w klasztorze i nie wychodzi na świat. Jego pomoc bardzo by się nam przydała. Przeklęci benedyktyni! Gdyby nie… okoliczności, pogadałbym z nimi inaczej.