Villon drgnął, słysząc groźbę w głosie diakona.
– Wracamy do Carcassonne! – warknął ksiądz. – Strach pomyśleć, co się dziś wydarzy w mieście.
IV
– Musisz pomodlić się za duszę pana ojca. – Mała Maria Magdalena trzymała się za kikut ręki owinięty krwawym bandażem. – Na Szymona i Judy wyjdziesz z innymi dziećmi za miasto razem z Matką Boską, aby prosić Jezusa o miłosierdzie dla twoich rodziców. Dzięki temu Bestia nie zrobi im krzywdy.
– Nie wierzę ci – powiedziała Paula. – Nie jesteś świętą! Nie waż się tknąć mojego ojca!
– A więc zostaniesz sierotą – wysyczała Maria Magdalena. – Za kilka dni do drzwi twojego domu zastuka Bestia i pożre żywcem ciebie oraz twego małego braciszka.
– Zostaw w spokoju Wilhelma! – zaszlochała Paula. – On jest maleńki… Nic wam nie zrobił. Powiem wszystko ojcu! Powiem, o czym mi mówiłaś. Pan ojciec zrobi z tobą porządek! On jest nadzorcą we młynie!
– Jeśli mu powiesz, że rozmawiałaś ze mną, spotka go śmierć.
– Nie wierzę ci! Idź sobie! Niedobra!
Paula rozpłakała się i uciekła. Popędziła ulicą Notre-Dame wprost ku murom. Wypadła na szranki przez niską furtę przy wieży Samsona, a potem skręciła w lewo. Odetchnęła z ulgą, widząc swego ojca wśród wozów. Jak zwykle miał na sobie cudaczny strój – płócienne spodnie i buty. W jego ubiorze nie było ani jednej metalowej części. Nawet wełniany kaftan przewiązywał zwykłym sznurem zamiast pasem.
– Paula, co ty tu robisz?! – wykrzyknął, gdy córka podbiegła do wozu, z którego pachołkowie wyładowywali ciężkie beczki z saletrą. – Nie wolno ci tutaj przychodzić!
– Ojcze, ona mówiła, że jest świętą, ale to nieprawda! To nie mogła być prawda, bo nie wyglądała jak… jak panie z obrazów w katedrze.
– Co ty mówisz? Jaka święta? Wracaj do matki!
– Ojcze, ona mówiła, że przyjdzie po ciebie Bestia. Ale ty się jej nie boisz? Nie boisz się jej, prawda?
– Idź do domu, Paula! Tu nie miejsce dla ciebie.
– Ona mówiła… Mówiła, że jest Marią Magdaleną. Ale ja jej nie wierzę.
– Dobrze, dobrze. Idź już. Nie mam czasu!
– Gadała, że jeśli o tym powiem, przyjdzie Bestia i umrzesz. Ojcze, chodź do domu…
Henriet Testart, nadzorca młyna w baszcie Marii Panny, nie zwracał uwagi na dalsze paplanie Pauli. Odwrócił się i ruszył w stronę wieży. Musiał przypilnować, aby pachołkowie zabezpieczyli dobrze dzisiejszą dostawę saletry. Pchnął drewniane, nabijane bretnalami drzwi i znalazł się w mrocznym i chłodnym wnętrzu młyna prochowego. Latarnie zawieszone na słupach rzucały słabe światło na zębate tryby, kamienne stępy i uderzające w nie stępory, wprawiane w ruch przez koła i dźwignie. Cicho skrzypiały liny, którymi transportowano saletrę, węgiel drzewny i siarkę do wyższych części młyna. To miejsce było bardzo niebezpieczne. Starczył jeden płomyk albo gorejąca głownia, aby wszczął się pożar lub doszło do strasznego wybuchu. Dlatego nikt z czeladników i pachołków nie miał żadnej metalowej części odzieży – guzików, sprzączek, okuć – wszyscy wchodzili do młyna w płóciennych i skórzanych ubraniach. Metal mógł bowiem łatwo skrzesać iskrę. A iskra oznaczała zagładę dla wszystkich.
Testart zszedł na dół po drewnianych schodach. Pachołkowie krzątali się przy stępach – podsypywali siarki, saletry i węgla, wygarniali z komór gotowe składniki. Z lewej tłuczono miałki proch dla hufnic i taraśnic, a w tych z prawej – cięższy pulver, zawierający lepszą, dobrze oczyszczoną saletrę, przeznaczony do najcięższych bombard.
Nadzorca sprawdził jakość prochu wysypanego na płócienne płachty rozwieszone pomiędzy drewnianymi wspornikami. Roztarł w ręku garść czarnego pyłu. Proch był dobrze przetarty, choć jeszcze niegranulowany.
Z wyższego piętra baszty prochowej padł na nich cień. Zupełnie jakby ktoś przebiegł po jednej z belek, przesłaniając na chwilę światło. Testart spojrzał w górę, ale nic nie dostrzegł.
– Mistrzu, tam ktoś jest! – zawołał jeden z pachołków.
– Gdzie? Nic nie widzę?
– Schował się za beczkami!
– Uciekł!
Belki przerzucone nad stępami zatrzeszczały znowu, jakby łaziło po nich coś ciężkiego. Testart poczuł powiew wiatru we wnętrzu młyna. Dolne drzwi skrzypnęły i otworzyły się na oścież, wpuszczając do baszty prochowej nieco światła. Dopiero teraz prochownik zobaczył wyryty na nich znak. Rzymską czwórkę wydrapaną jakimś ostrym narzędziem.
Coś spadło z góry. Zabrzęczało, uderzając o którąś ze stęp. Testart zamarł, serce podeszło mu aż do gardła. To był kawałek metalu! Stary bretnal z którejś ze zmurszałych, rozchwierutanych belek! Wpadł do stępy! O Boże!
– Zatrzymajcie stępy! – ryknął do czeladników.
Ktoś wypadł z wieży i rzucił się do szopy, w której znajdował się konny kierat napędzający młyn prochowy. Nadzorca doskoczył do stęp, starając się odgadnąć, do której wpadł przeklęty kawałek metalu. Musiał go znaleźć, musiał odszukać, jeśli chciał ocalić młyn!
Stęp było cztery. Ale wszystkie pracowały równo. Kamienne stępory podnoszone przez tryby opadały w dół, tłukąc saletrę, siarkę i węgiel drzewny. Nadzorca przyskoczył do pierwszej, potem do drugiej…
Gwóźdź był w ostatniej! Gdy stępor opadał, dochodził z niej dziwny chrzęst zmieszany z brzęczeniem metalu. Nadzorca zajrzał do środka, gdy stępor podnosił się, ale nic nie zobaczył. Przeklęty bretnal musiał wpaść głęboko na dno komory.
– Zatrzymajcie młyn! – ryknął. – Odwiążcie konie!
Za późno! Metal skrzesał iskrę. W szczelinie stępy pojawił się najpierw błysk ognia, a potem płomienie. Ogień zaszumiał, zasyczał, wzbił się w górę i pomknął wzdłuż stępora.
– Uchodźcie! – krzyknął Testart, rzucając się ku drzwiom. – W nooogiiiiiii!
Płomienie strzeliły wyżej, dotarły do płótna z prochem, które zapaliło się od razu. Ogień zahuczał, liznął beczki z prochem, worki z węglem drzewnym i saletrą, podniósł się wysoko, aż pod sam dach wieży.
Z błyskiem i przerażającym hukiem eksplodowały beczki w dolnej komorze baszty. Belki i dźwigary pękły od razu, drewniane wały, tryby i osie wypadły z obejm, roztrzaskując się o ściany, rozpadając się na kawałki pełne ostrych drzazg. Wnętrze wieży w jednej chwili zmieniło się w piekło. A potem ogień sięgnął zapasów gotowego, granulowanego prochu. Błysk rozpruł basztę od szczytu do podstawy, wyrzucił w powietrze potrzaskane bale, rozerwane na strzępy ludzkie ciała, deski i ogromne kamienie z muru…
Daleko, na szrankach, szlochająca Paula skuliła się ze strachu, gdy podmuch eksplozji cisnął obok niej kawałek deski z drzwi do baszty prochowej, na której była wydrapana rzymska cyfra IV.
Tym razem prepozyt czekał na nich na progu kapitularza. Była kompleta, mnisi udawali się na spoczynek, a jesienne, czerwone słońce kryło się we mgłach nad górami, rzucając krwawy blask na mury kościoła, barwiąc szkarłatem krużganki wirydarza.
– Bracie prepozycie, sprawa jest poważna. Musicie zezwolić nam na widzenie z bratem Arnaldem Czcigodnym. Żądam tego w imię miłosierdzia Chrystusa. W mieście znowu zginęli ludzie. Nie opanujemy wściekłości demona bez pomocy egzorcysty. Ja błagam o pomoc, bracie prepozycie. Pomnijcie, że jeśli jej nie udzielicie, a Święte Oficjum dowie się o całej sprawie, będę zmuszony rzec zgodnie z prawdą, iż wzbranialiście się przed wspomożeniem nas.
Przeor drgnął. Villon zauważył to.
– Nie mamy nic do ukrycia, bracie diakonie.
– Tym bardziej zatem winniście dbać o dobre imię opactwa.