Выбрать главу

– Czego tak się drze i hałasuje? – spytała. – Nie może ciszej?

– Stul mordę, Couchette! To ja, Villon.

– Aaa… Villon. To pewnie do Malvisa. Wejdź i poczekaj. Poczekaj chwilę.

Posłusznie wszedł do ciemnej kuchni. Było tu ponuro, gorąco. Ogień płonący w murowanym palenisku przypominał płomienie otchłani, która wedle nowochrzczeńców czekała każdego człowieka po śmierci, a gdzie wypalić się miał zupełnie z uczuć, które łączyły z tym światem, zanim błogosławieni ojcowie przyjmą go w poczet swego zgromadzenia. Wedle Kościoła miejsce to zwano piekłem. Stojące na płycie naczynia wyglądały jak lśniące kolumny pełne białych, mętnych zawiesin i złocistożółtych proszków. Gdy Couchette wróciła, Villon trzymał nieduży słoiczek z lepką mazią. Powąchał.

– Lepiej niech Villon tego nie bierze.

– Tak? A dlaczego?

– Bo od tego członek wstydliwy odpaść może.

Łotr omal nie wypuścił flaszki. Pospiesznie odstawił ją na półkę, wytarł ręce o kubrak.

– No, niech wchodzi.

Szybko wkroczył do pokoju. Panował w nim bałagan, jak chyba w każdym gabinecie uczonego. Na stołach poniewierały się szklane kule, retorty, alembiki. W wielkim atanorze płonął ogień, w aludelach zawieszonych wprost nad płomieniami wrzały białawe ciecze. Otwarte szeroko ostrołukowe okno i za dnia dawało mało światła, stąd na stole płonęły świece. Światło ich – chwiejne, mdłe i rozmyte – wystarczyło jednak, aby Villon ujrzał zgarbionego nad księgą Malvisa. Mieszkaniec tego wnętrza też wyglądał tak, jak powinien wyglądać alchemik – przygarbiony, o pożółkłej, przeżartej oparami twarzy, nerwowy i chorowity, choć był równolatkiem poety.

– Królestwo Diany… – mamrotał, nie zwracając uwagi na nowo przybyłego. – Jajo pęka już przy Merkurym… A może Azoth jest nie ten… Na Awistela!

– Co, stary? Znowu zbawiasz świat?!

Alchemik rzucił krótkie spojrzenie. Wstał, zamknął gruby tom.

– Ty, Villon? Jeszcze nie dyndasz na wiei?

– Ano, jeszcze mnie nie zdybał Piotrek Kręcikoło. A ty, co? Ślęczysz nad księgami. Oj, Malvis, Malvis… Poszlibyśmy lepiej na dziwki. Mam teraz taką jedną. Albo wiesz co? Chodźmy na wino do Ślepego Hansa!

– Na wino. Nie… – Malvis zaniósł się suchym kaszlem. – Ja już nie mogę pić wina. I mam dużo pracy.

Villon spojrzał na okładkę woluminu. Czerwone linie tytułu wiły się jak smoki. „Grymoar summum perfectionis” – przeczytał. Spojrzał na alchemiczne malowidła na karcie, na symbol łączenia się substancji, czyli spółkujących Dianę i Azotha. Pokręcił głową.

– I po co to komu?

– Czerwona tynktura – odparł Malvis. – Wszyscy o niej marzą, bo…

– …transmutuje każdy metal w złoto, przedłuża życie i jest skarbnicą wszelkiej mądrości – dokończył Villon. – Gdyby transmutowała wodę na gorzałkę, to byłoby dobrze. A złota najwięcej jest w kieszeniach kupców. Tych tam. – Wskazał w stronę okna, za którym było słychać uliczny gwar. – A może powinna transmutować sumienia? Może sprawiać, żeby ci, co mają najwięcej, dawali trochę ubogim? A może pomóc nam, abyśmy wreszcie wyrżnęli wszystkich bogatych?

– Jeśli wyrżniecie jednych, to wkrótce pojawią się następni. Najpewniej staną się nimi ci, którzy wyrżnęli poprzednich.

– Też racja.

Alchemik podszedł do okna. Spojrzał na ulicę. Stąd, z samego dołu, niby z dna wielkiej rozpadliny, przypominała mroczny, ledwie oświetlony wąwóz o gładkich ceglanych ścianach, podziurawionych oknami i okrągłymi rozetami. Malvis zatrzymał wzrok na obdartym tłumie żebraków i stojących pod domami nierządnic.

– Wszystko się wali – powiedział. – Stary świat idzie w gruzy. Na nim zrodzi się nowy. A ja od lat myślę, że alchemia może uzdrowić ludzi. Uzdrowić chorych. I dać im szczęście, dać coś więcej niż tylko chłód, brud i rozpustę. Dać bogactwo…

– Dać złoto?

– Jeśli złota będzie dużo, to straci ono wartość. A tym samym przestanie być celem życia wielu ludzi.

– Gadanie. Nie jestem tu dla filozofowania. Potrzebuję twojej pomocy! Co wiesz o upiorach?

– Upiory?! Wszyscy coś o nich wiedzą, Villon. Nowochrzczeńcy mówią, że umarli wstają z grobów dlatego, że jak mówił Alfred de Vary, Bóg mści się na nas za to, iż nie zostaliśmy jego niewolnikami. Księża z kolei sądzą, że to sprawka diabła.

– A słyszałeś kiedyś, żeby z grobu mógł wstać latający upiór? Coś, co wzbije się w powietrze…

– Latające upiory? No, niby są, te latawce. No i czarownice lecą na miotłach na sabat. Ale umarli? Umarli nie latają. Nie mogą latać. To już byłoby bluźnierstwo.

– Bluźnierstwo… Wobec kogo? Wobec Boga czy wobec apostołów?

– Wobec ziemskich praw… Nic nie może opuścić ziemi. Nic nie może się od niej oderwać. Wszystko musi zostać tutaj. Bóg stworzył nas jako swoich niewolników. Przykuł do tej ziemi. A żeby przykuć w pełni, wysłał do nas Chrystusa, abyśmy w niego wierzyli i czekali w pokorze. Sprawił, że musimy gnić tu po wieczność… Nigdy nie wyrosną nam skrzydła! Gdyby nie diabeł, nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy. Poczekaj… – Uciszył dłonią Villona, który już otwierał usta, by wygłosić replikę. – Coś sobie przypominam… Skrzydła… Wiesz, widziałem kiedyś księgę… Autora nie pamiętam… Zwała się chyba „O demonach powietrznych”. Poszukaj tam. Może ci coś podpowie.

– „O demonach powietrznych”? Znaczy się to o sylfach?

– Nie tylko. Niewielu czyta dzisiaj książki. Zdaje się, że widziałem ją w bibliotece naszego kolegium.

– Kolegium? To dobrze. – Villon wyglądał na wielce podnieconego. Jego oczy zabłysły dziwnie. Zatarł ręce i uśmiechnął się głupkowato. – Wiesz, powiem ci coś. Ciężko jest uciec z tego świata. Nawet po śmierci.

* * *

– Ona się zabiła, Villon.

– Jak to? Sama siebie?

– Tak. – Loup splunął obficie. – To dziwne, nie? Córka bajlifa Rienn wbija sobie sztylet w serce. I to na najwyższej wieży w mieście. Na Wysokim Zamku.

– Ale dlaczego to zrobiła? Źle jej było na świecie?

– Kto to wie. Ale wiesz co, Villon… Ich było więcej… – mamrotał Le Loup. – Znaczy się tych samobójców. – Odcharknął zgrabnie w garść. – Paru bogatych dostało świra. Poszli na Wysoki Zamek i tam skończyli ze sobą. Zaraza… Pomór na nich czy jak? Wszystkich pogrzebali na starym cmentarzu. Samobójcy zawsze tam kończą, no nie?

Villon nie odpowiedział. Poczuł się tak, jakby od rana nie miał w ustach ani kropli piwa.

* * *

Okiennice ustąpiły z lekkim trzaskiem, Villon rozchylił je ostrożnie. Wydobył sztylet, wsunął go w szczelinę pomiędzy okuciami, podniósł zasuwkę w górę. Zawiasy skrzypnęły, okno stało otworem. Szybko i cicho zsunął się na podłogę.

Biblioteka kolegium w Rienn przerażała go kiedyś swym ogromem. Villona, jako notorycznego hultaja i awanturnika, dawno wykreślono z regestru studentów w Paryżu, więc nie miał czego szukać w skryptorium. Aby znaleźć to, czego potrzebował, musiał zakradać się tutaj w nocy i robić to, co potrafił najlepiej – kraść.

Ostrożnie ruszył wzdłuż ogromnych regałów uginających się pod ciężarem niezliczonych tomów. Księgi marniały tu, żółkły i pleśniały w kurzu i wilgoci, nikomu niepotrzebne, odrzucone ze wzgardą. W ostatnich czasach niewielu korzystało z biblioteki. Żacy woleli pić i bawić się, niż w pocie czoła wertować zapomniane woluminy. Zresztą bibliotekarze nie wpuszczali nikogo do samego serca gmachu. Lecz kiedyś, nim jeszcze wkroczył na zdradliwą ścieżkę mordu i bezprawia, Villonowi zdarzało się pomagać rektorowi w odszukiwaniu wytartych, zakurzonych traktatów. Z tamtych czasów pamiętał rozkład pomieszczeń.