Выбрать главу

Mój kot przygląda się spode łba tym gościom o groźnie wyglądających zębiskach. Nie mam pojęcia, czy sobie przypomni, że to on powinien na nie polować. Sądząc po jego zachowaniu, myśli, że jest dokładnie odwrotnie.

Moich sześciu nowych lokatorów nie musi pływać, by dostać pożywienie, a jednak wkrótce zauważam, że role zostały szybko przydzielone. Jeden z samców terroryzuje wszystkie pozostałe zwierzęta, a jedna z samic pełni funkcję popychadła.

Waham się, lecz nie interweniuję. To w końcu nie bajka Disneya. Jeśli w środowisku naturalnym nie wszyscy są dobrzy, to ja sam nie zmienię zachowania danego gatunku, narzucając szczurom moje zasady.

Przyglądam się więc jako neutralny obserwator i notuję to, co widzę, oraz staram się interpretować zachowania zwierząt. Unikam antropomorfizmu. Te notatki bardzo ożywiają mój tekst.

Chcąc jeszcze udoskonalić efekt wizualny, rysuję ich pyszczki. Mam coraz więcej szkiców. Umieszczam w myślach kamery, które determinują kąty ujęć. Na swoich rysunkach zaznaczam najazdy kamery i zbliżenia. To niezwykłe ułatwienie. Moje bitwy, niezależnie od tego, jak bardzo są literackie, zobrazowane teraz będą pyszczkami szczurów szczerzących zęby i panoramicznymi widokami kanałów. Kamera wślizguje się pomiędzy walczących, żeby uchwycić najciekawsze sceny. Staram się również, żeby przejście z jednej sceny do drugiej było płynne.

Mój styl zaczyna się wyróżniać, piszę stylem obrazkowym. Bitwy wodne w kanałach przypominają choreografię Esther Williams, dokazującej w lazurowej wodzie basenu. Z tym że tutaj woda jest zielonkawa, mętna, pełna odpadków i w miarę wzrostu intensywności walk staje się coraz bardziej czerwona. Za pomocą kropek i strzałek kieruję armiami szczurów i poczynaniami moich bohaterów podczas głównej bitwy, stanowiącej centrum powieści.

108. VENUS

Mój mały występ dobiegł końca, pozostaje mi tylko czekać, aż reszta dziewcząt przedefiluje po scenie. Dwie czy trzy wydają mi się ładniejsze ode mnie. Oby sędziowie nie zagłosowali na nie. Gdybym tylko mogła podłożyć im nogę, żeby upadły i skręciły sobie kark! Przypominają mi wyniosłe czaple. Bezwstydnie kołyszą biodrami. Za kogóż się uważają? Nienawidzę ich! Wyobrażam sobie ich twarze rozorane moimi ostrymi paznokciami.

Muszę zwyciężyć!

Modlę się, żeby tytuł Miss Universe przypadł właśnie mnie. Jeśli ktoś tam w górze mnie słyszy, błagam, niech wstawi się za mną.

109. LOT KOSMICZNY. OBAWY

– Uwaga, gotowi? Wszyscy na prawą burtę! – grzmi Raoul, przyjmując rolę dowódcy eskadry.

Odczuwam podniecenie, a mimo to nie mogę przestać myśleć o moich klientach. Gdzie się aktualnie znajdują? Jestem zbyt daleko, by ich wołanie lub modlitwy mogły do mnie dotrzeć.

Raoul wyczuwa mój niepokój i kładzie mi rękę na ramieniu.

– Nie martw się, stary, nic złego się nie dzieje. Ludzie są jak koty. Zawsze spadają na cztery łapy.

110. IGOR

Wstaję. Wyję niczym wilk, by dodać sobie odwagi. Nawet jeśli zwróci to uwagę nieprzyjaciela. Pozostałe Wilki odpowiadają na mój apel. Wataha jest silna i szybka. To moja rodzina. Wrzeszczymy, a za nami pomarańczowe tło nieba staje się coraz jaśniejsze. Idealnie okrągły księżyc powoli zachodzi.

Oddziały czeczeńskie ukryte w lasach wyruszają z odsieczą. Mają ze sobą ciężki sprzęt – dżipy wyposażone w karabiny maszynowe. Ludzie rzucają się na nas. Jest ich wielu. Na każdego z nas przypada dziesięciu nieprzyjaciół.

Co najmniej dziesięciu z moich towarzyszy broni pada niemal od razu. Nie ma czasu na pisanie epitafiów. Wilki zginęły jak wilki, z wywiniętymi wargami, zakrwawionym futrem, na ziemi pokrytej zdobytą przez nie zwierzyną.

Jeśli o mnie chodzi, mam zamiar utrzymać się przy życiu. Chowam się. Jeden tchórzliwy, ale żywy żołnierz może bardziej dokuczyć wrogowi niż jeden odważny, lecz martwy.

Wślizguję się pod wrak opancerzonego samochodu. Sierżant przeżył. Daje mi znaki, bym dołączył do niego, ukrytego za niewysokim murkiem. Ręka, którą macha, zostaje nagle oderwana przez pocisk. Widzę, jak jego głowa wylatuje w powietrze. Czy tak właśnie dusza uchodzi do nieba?

Nie wiem dlaczego – być może przez tę muzykę w moich uszach, krwawą scenerię i błyski wokół mnie – ale mam ochotę na żarty. Być może każdy w obliczu tragedii odczuwa potrzebę złagodzenia dramatyzmu wydarzeń.

Wybucham śmiechem. Może zwariowałem. Nie, to normalne, to opadają emocje. Biedny sierżant, trzeba przyznać! Nie był dość szybki. Nie żyje.

Karabiny maszynowe kierują się w moją stronę. Ochota na śmiech przechodzi mi jak ręką odjął. Zamykam oczy i wmawiam sobie, że skoro przeżyłem aż po dziś dzień, to dlatego, że z pewnością czuwa nade mną jakiś anioł stróż. Jeśli to prawda, nadeszła pora, by się ujawnił. Święty Igorze, kolej na ciebie.

Odmawiam szybką modlitwę: „Zrozumiałeś, ty tam w górze? Musisz mnie wyciągnąć z tego łajna, teraz albo nigdy!".

111. VENUS

Konferansjer wzywa mnie ponownie na scenę, gdyż niektórzy sędziowie jeszcze się wahają. Ręce splatam za sobą, by lepiej wyeksponować piersi. Nie uśmiechać się. Mężczyźni nie lubią grzecznych dziewczynek, lubią dziwki. Tak mi zawsze mówiła mama. Tym razem ośmielam się spojrzeć poza blask reflektorów. Dostrzegam siedzącą w pierwszym rzędzie mamę, z kamerą w dłoni. Jakże byłaby dumna ze mnie, gdybym zwyciężyła! Widzę też Estebana. Poczciwy Esteban! Przesadnie poczciwy Esteban! Dwa okrążenia i nieruchomieję w dostojnej pozie. Koniec. Pozostaje mi tylko się modlić. Jeśli jest tam w górze ktoś, kto troszczy się o mnie, błagam go o pomoc.

112. LOT KOSMICZNY. PIERWSZA WYPRAWA

Odnoszę wrażenie, że jeden z moich klientów mnie wzywa. To pewnie poczucie winy za to, że ich opuściłem.

Raoul mnie wyprzedza. Podróżujemy z prędkością światła. 300 000 km/s. Mijamy fotony emanujące ze słońca położonego najbliżej nas. Docieramy do Proxima Centauri, najbliższej gwiazdy naszego Układu Słonecznego, położonej 4,2 lat świetlnych od Ziemi. Mijamy ją i zaczynamy obserwować planety.

Żadnych śladów życia na horyzoncie.

Odlatujemy z prędkością 300 000 km/s w kierunku Alfa Centauri.

Tam również nic. Musimy poszerzyć obszar poszukiwań.

Skręciliśmy w kierunku Syriusza. Kilka letnich planet. Nieco porostów. Duże ilości amoniaku.

Procjon? Nic ciekawego.

Kasjopeja? Pył i opary.

Tau Ceti? Lepiej nie mówić.

Delta Pavonis? Nie wybierajcie się tam – nie warto.

Pędzimy bardzo szybko, od jednej gwiazdy do drugiej, od planety do planety. Zaglądamy nawet do wnętrza wielkich meteorów, chcąc sprawdzić, czy bogowie przypadkiem nie ukryli się właśnie tam.

Problem polega na tym, że nasza jedyna Galaktyka ma średnicę 100 000 lat świetlnych i zawiera setki miliardów gwiazd. Czyli, inaczej mówiąc, wleczemy się po niej jak ślimaki po boisku do piłki nożnej. Każde źdźbło trawy odpowiada jednej napotkanej przez nas gwieździe.

Myśli na temat moich klientów nie opuszczają mnie ani na chwilę. Oby tylko mnie nie potrzebowali właśnie teraz. Mam wrażenie, że znajdują się w niebezpieczeństwie. Jacques jest zbyt wrażliwy. Igor zbyt dumny. Venus zbyt delikatna.

Raoul pociesza mnie w myślach. Chce, bym bardziej skoncentrował się na ekspedycji, gdyż wciąż skręcam o ułamek sekundy za późno. Zgoda. Obiecuję się przyłożyć.