Mam wrażenie, że się przesłyszałem.
– Wydawało mi się, że mamy pomagać ludziom.
– Przede wszystkim musisz zadowalać swoich klientów. Jeśli chcą popełniać głupstwa, od tego mają wolną wolę. Uszanuj ją.
Edmund Wells zabiera mnie na spacer nad Rajem.
– Wiem, co cię trapi, Michaelu. Bycie aniołem to niełatwa sprawa. Ludzie wyrażają drobne, czasami nic nieznaczące życzenia. Możesz odnosić wrażenie, że boją się być szczęśliwi. Ich problem można podsumować jednym zdaniem: „Nie chcą budować swojego szczęścia, wolą zamiast tego umniejszać nieszczęście".
Powtarzam sobie tę myśl, by dobrze ją zrozumieć. „Nie chcą budować swojego szczęścia, wolą zamiast tego umniejszać nieszczęście…”
Edmund Wells ciągnie swoje przemówienie:
– Chcą, żeby mniej bolały ich zęby, żeby niegdyś wyczekiwane dzieci przestały wrzeszczeć, kiedy oni oglądają telewizję, i żeby teściowa przestała im psuć niedzielne obiady swoją obecnością. Gdyby tylko mieli świadomość tego, do czego jesteśmy zdolni! Jeśli chodzi o biedną Cynthię Cornwell, rywalkę Venus, będziesz musiał wynegocjować „wypadek" z jej aniołem stróżem, chociaż nie przewiduję tu kłopotów, gdyż tym sposobem zarobi ona więcej punktów jako „męczennica". I jeszcze jedna rzecz, na którą chciałem ci zwrócić uwagę, Michaelu. Nie wiem, czy już to wyczułeś, ale… zmieniły się nieco sposoby oddziaływania na twoich klientów. Igor dawniej wypatrywał znaków, teraz raczej ufa intuicji. Venus brała pod uwagę sny, teraz zaczyna się interesować możliwościami mediów. Zaś Jacques, na którego dawniej największy wpływ miał kot, teraz będzie bardziej wyczulony na to, co mu się przyśni.
141. JACQUES. 22 LATA
Przyśnił mi się koszmar. Widziałem płaczącego wilka. I dziewczynę, która zmieniła się w balon. Dziewczynka-balon oderwała się od ziemi i wznosiła wysoko, wysoko. Wilk patrzył na nią i wył smutno. Ptak bez skrzydeł dziobał w dziewczynkę-balon, chcąc sprowadzić ją na ziemię, ale jej powłoka była za twarda. Ptak bez skrzydeł zwrócił się więc do mnie i powiedział: „Mówić o śmierci". „Mówić o śmierci".
Wilk wył. Ptak stukał nóżką w dziewczynkę. A ja obudziłem się i zorientowałem, że Gwendoline znów mnie kopie przez sen.
Jej także coś się śniło. Mówiła: „To się musi skończyć", a następnie, jakby odpowiadając komuś: „Nie, tylko nie ja, tylko nie to" albo „Do tego nie dojdzie, proszę mi wierzyć" i cały czas kopała mnie, jakby brała udział w jakiejś walce.
Nagle poczułem na sobie jeszcze czyjeś łapki. To Mona Lisa II. Ona również porusza się przez sen. Ma zamknięte ślepia, zmarszczone brwi i zadaje szybkie ciosy łapkami o wysuniętych pazurkach. O ile mnie nie dziwi, że ludzie mają lęki, to przeraża mnie myśl, że nawet mój kot ma koszmary.
W poczekalni u weterynarza – tłum. Obok mnie chłopak trzyma w objęciach kota równie otyłego jak mój.
– Co mu dolega?
– Krótkowzroczność. Medor już niemal klei się do ekranu telewizora.
– Nazywa się Medor?
– Tak, bo zachowuje się jak uległy piesek. Brak mu niezależności. Przybiega, gdy tylko go zawołam… W każdym razie psuje mu się wzrok i być może będzie musiał nosić okulary.
– To zapewne wina powszechnej mutacji gatunków zwierzęcych… Mój też siada coraz bliżej telewizora.
– Cóż, jeśli weterynarz internista nie zdoła mu jakoś pomóc, pójdę do weterynarza okulisty, a jeśli ten też nic nie poradzi, zgłoszę się do weterynarza psychoanalityka.
Wybuchamy śmiechem.
– A co z twoim kotem?
– Mona Lisa II ma koszmary. Wciąż jest zdenerwowana.
– Może nie jestem weterynarzem, ale mogę dać ci pewną radę. Kot doznaje często katharsis swojego pana. Przeżywa twoje cierpienia. Musisz się wyciszyć, a i kot się uspokoi. Wyglądasz mi na kłębek nerwów. Innym sposobem jest postaranie się o dzieci. Kot będzie miał rozrywkę.
Czekamy nadal. Przed nami jeszcze około dziesięciu pacjentów, co daje nam czas na dalszą rozmowę. Mężczyzna przedstawia się:
– Rene.
– Jacques.
Pyta, czym się zajmuję. Mówię, że jestem kelnerem w restauracji. On jest wydawcą. Nie śmiem mu powiedzieć o moim manuskrypcie.
– Coś czuję, że jeszcze tu poczekamy. Umiesz grać w szachy? Mam przy sobie przenośną szachownicę.
– Zgoda, zagrajmy.
Szybko orientuję się, że bez trudu go pokonam, lecz przypomina mi się pewna rada Martine. Prawdziwe zwycięstwo nie może być zbyt rażące, musi wyglądać na „o mały włos". Tłumię więc w sobie zapał i pozwalam, by siły się wyrównały. Zrezygnowawszy ze zdobycia przewagi, czy będę zdolny również do oddania zwycięstwa? Niektóre porażki mogą być ciekawe… Pozwalam mu wyjść na prowadzenie. Szach i mat.
– Jestem tylko niedzielnym graczem – puszy się Rene. – W pewnej chwili miałem wrażenie, że przegram.
Robię niezadowoloną minę.
– Przez chwilę miałem wrażenie, że wygram.
I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zdobywam się na odwagę, by opowiedzieć mu o moim manuskrypcie.
– Prawdę mówiąc, nie tylko kelneruję – po pracy staram się pisać.
Rene przygląda mi się z politowaniem.
– Wiem, wszyscy starają się pisać. Podobno co trzeci Francuz ma w swojej szufladzie gotową książkę. Rozesłałeś swoją do wydawców, ale oni ją odrzucili, prawda?
– Wszyscy, co do jednego.
– To normalne. Zawodowi recenzenci zarabiają grosze na opiniowaniu manuskryptów. Żeby mogło im się to opłacać, muszą czytać po dziesięć książek dziennie. Zazwyczaj kończą po pierwszych sześciu stronach, które na ogół okazują się nudne. Trzeba mieć duże szczęście, by trafić na entuzjastycznie nastawionego czytelnika.
Mój rozmówca daje mi do, myślenia.
– Nie miałem pojęcia, że tak to się odbywa.
– Najczęściej recenzent sugeruje się ogólnym wyglądem, tytułem i liczbą błędów ortograficznych w kilku pierwszych linijkach. Ach, ta francuska ortografia! Wiesz, skąd się wzięły te wszystkie podwójne spółgłoski?
– Z etymologii greckiej albo łacińskiej, jak sądzę.
– Nie tylko – wyjaśnia mi wydawca. – W średniowieczu mnichom kopistom płacono od liczby przepisanych liter. Dogadali się więc między sobą i zaczęli podwajać spółgłoski. A my kontynuujemy tę tradycję, jak gdyby chodziło o skarb narodowy, a nie o zwykły klasztorny przekręt.
Zbliża się kolej Rene i jego kota. Podaje mi swoją wizytówkę: Rene Charbonnier.
– Przyślij mi swoją książkę. Obiecuję, że przeczytam nieco więcej niż sześć pierwszych stron i szczerze powiem, co o niej myślę. Ale nie rób sobie złudzeń, mimo wszystko.
Następnego dnia składam maszynopis pod wskazanym adresem. Kolejnego dnia otrzymuję wiadomość od Rene, że zdecydował się wydać moją książkę. Prawie nie chce mi się w to wierzyć! Jestem przeszczęśliwy! A więc mój wysiłek nie poszedł na marne!
Dzielę się tą dobrą nowiną z Gwendoline. Świętujemy to wydarzenie przy szampanie. Czuję się, jakby wielki ciężar spadł mi z serca. Muszę wrócić na ziemię. Powrócić do dawnych zwyczajów. Podpisuję umowę, staram się zapomnieć o przepełniającej mnie radości i skupić się na pracy.
Za pieniądze za umowę kupuję dla Gwen, siebie i Mona Lisy II to, o czym od dawna marzyliśmy: abonament na telewizję kablową. Chcąc uspokoić nerwy, siadam w blasku rzucanym przez ekran. Trafiam na całodobową amerykańską sieć informacyjną, której głównym prowadzącym jest niejaki Chris Petters. Ta nowa twarz od razu wzbudza moje zaufanie. Mam wrażenie, że łączą nas więzy pokrewieństwa.
– Chodź, Gwendoline, pooglądajmy telewizję, opróżnimy sobie głowy z myśli.
Słyszę, że jest w kuchni i przygotowuje jedzenie dla kota, ale nie odpowiada.