Выбрать главу

Dziękuję, święty Igorze. Dziękuję Wasylu. Oto dowód na to, że poker jest tylko kwestią psychologii. Można w niego grać bez kart. Szaleję z radości.

Ojciec przygląda mi się uważnie. Zastanawia się, kim jest ten młody mężczyzna, który go właśnie zmiażdżył. Wyczuwa, że jest coś, o czym nie wie. Wszystkie moje geny krzyczą: „Jestem kawałkiem twojego ciała, którego się wyrzekłeś, a które teraz obraca się przeciwko tobie!".

Wkładam do kieszeni banknoty, które podał mi ojciec. A teraz na dodatek jestem bogaty. Oto moja spuścizna.

Ojciec już, już chce się do mnie odezwać. Czuję, że ma na to ochotę. Zada mi pytanie. Porozmawiamy. Powiem mu o mamie. A jednak nie. Jego usta drżą. Nie mówi nic i odchodzi.

144. VENUS. 22 LATA

Biorę do rąk gazetę i czytam sensację z pierwszej strony: samochód Cynthii uległ wypadkowi. Kierowca odbił kierownicą, gdy jakieś zwierzę wybiegło przed nim na szosę, i uderzył w latarnię. Kierowcy nic się nie stało, gdyż miał zapięty pas bezpieczeństwa. Cynthia, która nie uznała za stosowne zabezpieczyć się w ten sposób, uderzyła o stłuczoną przednią szybę. Jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, lecz odłamki szkła oszpeciły ją na zawsze.

Wieczorem świętuję z tej okazji wraz z moim agentem. Billy Watts przedstawia mi niezapowiedzianego gościa. Ludivine – medium, która przepowiedziała mój sukces.

Ludivine jest kobietą o posturze grubej chłopki. Siwe włosy, imponujący biust, silny akcent. Czuć od niej kapustę.

Dlaczego aniołowie przemawiają przez tak pospolitych ludzi? To na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Ale jako że jej przepowiednia się sprawdziła – słucham, co ma do powiedzenia.

Czyta z mojej dłoni. Medium oznajmia mi, że kariera modelki jest w moim wypadku tylko tymczasowym zajęciem. Zostanę w przyszłości znaną aktorką. I to nie wszystko. Doświadczę wielkiej miłości, rzadko spotykanej w naszych czasach.

– A co ze mną? – pyta Billy Watts niczym narkoman na głodzie. – Co z moją przyszłością?

145. NIC

Nic.

Nie ma nic. Kompletnie nic.

Moi przyjaciele kontynuowali przeszukiwanie kosmosu, gdy ja potulnie pilnowałem moich klientów. Niczego nie znaleźli. Zbieramy się na naradę w południowym krańcu Raju. Cieszę się, że nie marnowałem więcej czasu na czcze poszukiwania.

– Prawdopodobnie wyczerpaliśmy zakres naszych kompetencji – wzdycha Marilyn Monroe. – Kiedy sobie pomyślę, że swego czasu ludzie obawiali się ataku istot pozaziemskich, które przybierały w ich wyobrażeniach najstraszliwsze formy… Gdyby tylko… one naprawdę istniały!

Freddy wstaje. Znam go dobrze. To znak, że wpadł na jakiś pomysł. Nie może usiedzieć w miejscu, niczym wyżeł, który zwęszył zwierzynę.

– Czekajcie… czekajcie, czekajcie. Czy znacie dowcip o facecie, który zgubił w nocy klucze na ulicy?

Mina Raoula wyraźnie wskazuje na to, że nie jest to najlepszy moment na żarty. Freddy niewzruszony ciągnie dalej:

– No więc szuka kluczy pod latarnią. Dołącza do niego drugi facet i pomaga mu szukać. W końcu pyta: „Jest pan pewien, że tutaj właśnie je pan zgubił?". „Nie", odpowiada pierwszy. „Więc dlaczego tutaj szukamy?" „Bo pod latarnią przynajmniej jest jasno".

Nikt się nie śmieje. Nie widzimy, jaki ta historia może mieć związek z naszymi poszukiwaniami.

– Nasz błąd polega na tym, że sami się ograniczyliśmy – mówi Freddy. – Szukaliśmy tam, gdzie szukać było łatwo. Tak jak ten facet, który szukał kluczy w świetle latarni.

– Ale nas nic nie ogranicza – protestuje Marilyn. – Pokonaliśmy miliardy kilometrów z prędkością światła.

– Sami się ograniczyliśmy! – upiera się alzacki rabin. – Jesteśmy niczym mikroskopijne stworzonka w wielkim akwarium. Wydaje nam się, że przemierzamy niewiarygodne odległości, a tymczasem cały czas siedzimy w szklanym pojemniku. A przecież moglibyśmy się z niego wydostać… zobaczyć, co jest… poza nim.

Nie bardzo wiem, do czego zmierza nasz przyjaciel. Bez względu na to, jak daleko byśmy lecieli, nigdy nie natrafimy na szklaną ścianę.

– A to nasze „akwarium", niby co to jest? – pytam.

– Nasza Galaktyka.

– Zwiedziliśmy co najwyżej 0,1 procent wszystkich planet Drogi Mlecznej, na których można było by się spodziewać śladów życia. Po co mielibyśmy szukać gdzie indziej? – zastanawia się na głos Marilyn.

Raoul Razorbak marszczy swoje gęste brwi. Chyba zaczyna rozumieć, o co chodzi Freddiemu.

– Ależ tak! Oczywiście! Raj mieści się w centrum naszej Galaktyki. Być może w sercu innych galaktyk także znajdują się kolejne raje?

Uwielbiam te burze mózgów, podczas których zakres naszej wyobraźni nieco się poszerza.

– Freddy ma rację – powtarza Raoul. – Musimy wyjść poza naszą Galaktykę. Być może na każdą galaktykę przypada tylko jedna planeta obdarzona świadomością… Natura stwarzałaby zatem dwieście miliardów planet, by tylko na jednej zaszczepić życie? Co za marnotrawstwo!

To by istotnie wyjaśniało, dlaczego do tej pory nie udało nam się niczego znaleźć.

– Problemem pozostaje – kontynuuje Freddy – odległość. Jeśli jedna gwiazda znajduje się tak daleko od drugiej, to przestrzeń dzieląca dwie galaktyki musi być jeszcze większa: całe miliony lat świetlnych.

– Czy jesteśmy w stanie pokonać taką trasę? – zastanawia się Marilyn Monroe.

Raoul odpowiada niemal natychmiast.

– Bez najmniejszego problemu. Możemy podróżować jeszcze szybciej.

Ja jednak zaczynam analizować konsekwencje tak dalekiej podróży. Zwiedzenie innej galaktyki oznacza opuszczenie moich klientów na bardzo długi czas.

– Ja się wypisuję. Mam swoje zobowiązania. Myślę, że popełniacie wielką głupotę – mówię.

– Nie po raz pierwszy – zauważa Raoul; – W końcu od czego anioły mają swoją wolną wolę?

146. JACQUES. LAT 22,5

Rene Charbonnier prosi, bym zmniejszył objętość mojej powieści. Z tysiąca pięciuset stron robię więc trzysta pięćdziesiąt, z ośmiu bitew pozostawiam jedną, z dwudziestu głównych bohaterów robię trzech i ze stu osiemdziesięciu scenerii wybieram dwanaście.

Zresztą ćwiczenie polegające na wybraniu tego, co najważniejsze, wydaje mi się sensowne. Przepisuję i dopieszczam ponownie każdą linijkę. Następnie wycinam cały początek i cały koniec mojego tekstu. Dzięki temu czytelnik o wiele szybciej wchodzi w akcję i szybciej z niej wychodzi. Moja powieść jest jak balon, z którego wyrzuca się balast, by mógł wznieść się wyżej.

Im lepszy staje się mój tekst, tym bardziej Gwendoline robi się nerwowa. Mamrocze: „Tak, wszystko idzie po twojej myśli. Nie to, co mi". Odpowiadam: „Lepiej dla nas obojga, że przynajmniej jedno z nas odniosło sukces. Dzięki temu może pomóc drugiemu".

Nie najlepiej utrafiłem z tymi słowami. Gwendoline wolałaby, żeby role zostały przydzielone odwrotnie. Żeby to jej, a nie mnie, udało się wydać książkę, i żeby to ona mogła pomagać innym. Mój sukces sprawia, że jeszcze boleśniej zdaje sobie sprawę ze swej porażki.

Im bliżej dnia publikacji, tym bardziej staje się agresywna. Muszę niemal przepraszać za to, że moja książka idzie do druku. W końcu Gwendoline oświadcza: „Jeśli naprawdę mnie kochasz, powinieneś znaleźć w sobie siłę, by zrezygnować z wydania tej powieści".

Nie podejrzewałem, że jej zazdrość może wyrazić się w tak drastyczny sposób. Obiecuję zabrać ją na wakacje, jeśli Szczury przyniosą jakiś zysk. Odpowiada mi jednak, że nienawidzi wakacji, a zresztą moja książka jest zbyt kiepska, by ktokolwiek się nią zainteresował.

Niedługo potem Gwendoline wyprowadza się do Jeana-Benoit Dupuis, psychiatry specjalizującego się w spazmofilii.