Tatiana wyjaśnia mi, że mój przypadek jest wyjątkowy. Pępek to strefa martwa, nieaktywna, relikwia związku z matką. Nie ma powodu, by rak zaczął rozwijać się właśnie tam.
Pani doktor jest również zapalonym psychoanalitykiem. Wyjmuje notes i długopis, a następnie zaczyna mnie wypytywać. Nie muszę się specjalnie wysilać: opowiadam jej, jak matka chciała za wszelką cenę mnie zabić, jak zadałem koledze cios nożem w sierocińcu, dokładnie w dniu, w którym jakaś rodzina miała mnie adoptować, o poprawczaku i o azylu dla psychicznie chorych, o wojnie w Czeczenii… Zafascynowana Tatiana coraz silniej ściska moją dłoń. Uważa, że rozwinąłem w sobie niezwykłą zdolność przeżycia.
Najbardziej jednak pasjonuje ją mój nowotwór, ten nieoczekiwany nowotwór pępka, które to schorzenie pozwoliła sobie nazwać za moją zgodą syndromem Mendelejew. Stanę się, jak to nazwała, królikiem doświadczalnym. Jeśli dobrze zrozumiałem, królik doświadczalny jest zawodowym chorym. Ministerstwo Zdrowia opłaci mi mieszkanie, zapewni wikt i opierunek, leczenie oraz pokryje wszystkie inne koszty. W zamian będę do dyspozycji lekarzy, a w szczególności do dyspozycji Tatiany. Będę jej towarzyszył podczas konferencji odbywających się w różnych miejscach na świecie i poddam się przeróżnym badaniom, które pozwolą ocenić rozwój mojej choroby. Za wszystkie te usługi Tatiana oferuje mi także regularną pensję.
Liczby, które padają, są czterokrotnie wyższe niż mój żołd. Tatiana spogląda na mnie błagalnie swoimi wielkimi zielonymi oczami.
W jakim świecie my żyjemy? Kiedy jest się bohaterem wojennym, pluje się nam w twarz, a kiedy ma się raka, stajemy się obiektem zachwytu…
– A więc zgadza się pan?
Zamiast odpowiedzieć, całuję ją w rękę.
152. ENCYKLOPEDIA
PARADOKSALNA PERSWAZJA: Siedmioletni Erickson przyglądał się ojcu, który usilnie próbował zapędzić byka do obory. Ojciec ciągnął za sznur, zwierzę zaś zapierało się ze wszystkich sił. Mały Erickson wybuchnął śmiechem i żartował z taty. Wtedy ten zwrócił się do niego: „Jeśli jesteś taki sprytny, sam zrób to lepiej".
Erickson, zamiast ciągnąć za sznur, zaczął ciągnąć byka za ogon. Reakcją zwierzęcia było rzucenie się naprzód – po chwili byk znalazł się w oborze. Czterdzieści lat później dziecko to wynalazło tak zwaną hipnozę ericksonowską – sposób łagodnej i paradoksalnej perswazji, sprawiającej, że pacjent zaczyna odczuwać znaczną poprawę nastroju. Każdy rodzic wie, że jeśli poprosi dziecko o posprzątanie w pokoju, to malec z pewnością odmówi. Jeśli jednak zwiększymy bałagan, wnosząc do pokoju więcej zabawek i ubrań, w pewnym momencie dziecko powie: „Przestań, tato, to już nie do zniesienia; trzeba posprzątać".
Nakłanianie do czegoś przeciwnego niż to, na co wskazywałby nasz zamierzony cel, może okazać się bardziej skuteczne niż ciągnięcie we właściwą stronę, gdyż w ten sposób wywołujemy przebłysk sumienia.
Jeśli spojrzeć w przeszłość, „paradoksalne nakłanianie" wykorzystywane jest świadomie lub nieświadomie niemal bez przerwy. Potrzeba było aż dwóch wojen światowych i milionów ofiar, żeby powstała Liga Narodów, a następnie ONZ. Potrzeba było wielu przykładów nadużycia władzy przez tyranów, żeby wymyślić Kartę Praw Człowieka. Potrzeba było tragedii w Czarnobylu, żeby ludzie zdali sobie sprawę z zagrożeń, z jakimi wiążą się źle zabezpieczone elektrownie atomowe.
Edmund Wells,
Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV
153. JACQUES. LAT 22,5
Nadszedł wreszcie wielki dzień. Książka Szczury wyszła z drukarni. Już jutro będzie można ją znaleźć w księgarniach. Udało się. Trzymam ją w rękach. Głaszczę ją. Wącham. A więc o to walczyłem tak długo. Niesamowite! Jest. Pojawiła się niczym dziecko noszone pod sercem przez wiele lat.
Szczury.
Gdy opadły pierwsze emocje, zaczyna mnie ogarniać przygnębienie. Do tej pory książka ta istniała we mnie, wypełniała mnie – teraz czuję się pusty. Dotarło wreszcie do mnie, po co się urodziłem. To już koniec. Najlepiej by było opuścić ten świat w chwili chwały, zanim nadejdzie nieunikniony spadek popularności.
Moje życie straciło sens. Pozostaje mi tylko umrzeć. Muszę zabić się teraz – dzięki temu będę mógł powiedzieć, że umarłem szczęśliwy. Czyli muszę popełnić samobójstwo. W jaki sposób się do tego zabrać? Jak zwykle przerastają mnie kwestie praktyczne.
Skąd wziąć rewolwer, z którego mógłbym do siebie strzelić? Nie mam ochoty topić się w rzece, bo woda wygląda na lodowatą. Nie skoczę też z dachu wieżowca, gdyż mam lęk wysokości. Może jakieś tabletki? Ale jakie? Poza tym jestem pewien, że przy moim pechu natychmiast bym wszystkie zwrócił. Pozostaje jeszcze metro, ale nie mam odwagi rzucić się na tory.
Na dodatek gdzieś wyczytałem, że cztery samobójstwa na pięć są nieudane. Ci, którzy strzelają sobie w usta, pozbawiają się jedynie dolnej szczęki i kończą ze zdeformowaną twarzą. Ci, którzy skaczą z szóstego piętra, łamią sobie kręgosłup i resztę życia spędzają przykuci do wózka inwalidzkiego. Ci zaś, którzy przedawkowują leki, niszczą sobie system trawienny, a następnie cierpią z powodu nieuleczalnych oparzeń żołądka.
Postanawiam się powiesić. Tego sposobu boję się najbardziej, ale jednocześnie najbardziej mnie on pociąga. Czuję, że zostałem stworzony do takiej śmierci.
Powierzam kota (niezbyt przejętego) sąsiadce, zamykam drzwi od środka, zasuwam zasłony, a następnie przyczepiam krawat do lampy w toalecie.
To właśnie w tym miejscu zawsze czułem się najlepiej. Wydaje mi się więc rzeczą logiczną, bym tutaj umarł. Wspinam się na taboret, liczę do trzech i go przewracam. Oto wiszę nad ziemią.
Pętla zaciska się coraz bardziej. Duszę się. Wiem, że to nie najlepszy moment na mazgajstwo, ale muszę przyznać, że wiszenie w tak niewygodnej pozycji i czekanie na śmierć jest wyjątkowo nieprzyjemne.
Pająk, ukryty do tej pory w prawym górnym rogu łazienki, wspina się po mnie. Wygląda na zadowolonego z nowego urozmaicenia terenu, jaki tworzy moje wiszące ciało. Zabiera się do tkania pajęczyny pomiędzy moim uchem a boazerią. Łaskocze mnie za każdym razem, gdy przechodzi koło mojego ucha.
Wszystko trwa dłużej, niż sądziłem. Powinienem był zeskoczyć z taboretu, wywołując natychmiastowe złamanie kręgów szyjnych.
Powietrze przerzedza się. Brzęczy mi w głowie. Na próżno próbuję odkaszlnąć, żeby złagodzić nieco nacisk na gardło. Krawat zaciska się naprawdę mocno. Wspominam swoje życie. Książka, szczury, kot, Gwendoline, Martine, panna Van Lysebeth, mój wydawca Charbonnier… Całkiem dobry kawałek życia, niezły film.
Czy naprawdę obejrzałem już wszystkie sceny? Hm, może mam jeszcze pokochać inne kobiety, napisać inne książki i głaskać inne koty? Pająk przytakuje, sadowiąc się w moim uchu i powodując bardzo nieprzyjemne brzęczenie.
Być może to odruch bezwarunkowy, ale nie mam już zupełnie ochoty umierać. Wiję się, próbując rozplątać węzeł. Trochę późno się do tego zabrałem. Na szczęście, jako że mierny ze mnie majsterkowicz, okazuje się, że lampa nie wisi zbyt stabilnie. Śruba puszcza. Spadam. Lampa za mną. Uderza mnie w głowę. Czuję rosnący guz. Aj!
No i proszę, żyję. To doświadczenie wyleczyło mnie ostatecznie z samobójstwa. Przede wszystkim jest strasznie bolesne. Stwierdzam też, że odebranie sobie życia to największa niewdzięczność, do jakiej możemy być zdolni. Popełniając samobójstwo, przyznaje się, że nie potrafi się przyjąć odpowiedzialności za dar życia.