– Na wydziale biologii. Ja pracowałem nad roślinami, a on nad bakteriami.
– Znowu dwa równoległe światy.
– Tak, chociaż mój jest jednak bardziej dziki – poprawił Jason Bragel, wskazując na gęstwinę zielonych roślin, które opanowały jego jadalnię. – Widzi pan? Wszystkie konkurują ze sobą, gotowe są zabić dla promienia światła albo dla kropli wody. Gdy tylko jakiś liść znajdzie się w cieniu, roślina porzuca go i sąsiednie liście bardziej się rozprzestrzeniają. Rośliny to naprawdę bezlitosny świat…
– A bakterie Edmunda?
– On sam twierdził, że właściwie bada swoich przodków. Powiedzmy, że nieco bardziej zgłębiał swoje drzewo genealogiczne…
– Dlaczego bakterie? Dlaczego nie małpy albo ryby?
– Chciał zrozumieć komórkę w jej pierwotnym stadium. Według niego człowiek to tylko konglomerat komórek, trzeba zrozumieć w pełni „psychologię” jednej komórki, żeby pojąć działanie całości. „Duży złożony problem to w rzeczywistości zbiór małych prostych problemów”. Wziął tę sentencję dosłownie.
– Badał tylko bakterie?
– Nie, nie. Miał w sobie coś z mistyka, lubił uogólniać, chciał wszystko wiedzieć. Miał też swoje zachcianki… Na przykład, żeby decydować o biciu własnego serca.
– Ależ to niemożliwe!
– Podobno niektórzy jogini hinduscy i tybetańscy są zdolni do takiego wyczynu.
– Czemu to miałoby służyć?
– Nie mam pojęcia. Chciał opanować tę sztukę, żeby móc popełnić samobójstwo, zatrzymując serce siłą woli. Miał nadzieję, że dzięki temu będzie mógł „wyjść z gry” w dowolnym momencie.
– W jakim celu?
– Może bał się bólu związanego ze starością.
– Hmm… A co robił po doktoracie z biologii?
– Zaczął pracować w sektorze prywatnym, w przedsiębiorstwie produkującym żywe kultury bakterii do jogurtów. „Sweet-milk Corporation”. Dobrze mu się układało. Odkrył bakterię, która potrafiła wykształcić nie tylko smak, ale i zapach! Otrzymał za to nagrodę za najlepszy wynalazek 1963 roku…
– A potem?
– A potem ożenił się z Chinką. Ling Mi. Łagodną, wesołą dziewczyną. On, sam zrzęda, natychmiast złagodniał. Był bardzo zakochany. Od tego momentu rzadko go widywałem. To normalne.
– Słyszałem, że wyjechał do Afryki.
– Tak, ale wyjechał już potem.
– To znaczy kiedy?
– Po tragedii. Ling Mi miała białaczkę. Rak krwi jest bezlitosny. W trzy miesiące życie ją opuściło. Biedak… on, który jawnie głosił, że komórki są pasjonujące, a istoty ludzkie małej wagi… to była okrutna lekcja. Nic nie mógł zrobić. Kiedy rozgrywała się ta tragedia, miał kilka konfliktów ze współpracownikami ze „Sweetmilk Corporation”. Rzucił pracę i siedział przygnębiony w mieszkaniu. Ling Mi dała mu wiarę w ludzkość, jej utrata pogrążyła go ponownie w mizantropii.
– Wyjechał do Afryki, żeby zapomnieć o Ling Mi?
– Może. W każdym razie chciał zabliźnić ranę, poświęcając się całkowicie pracy biologa. Musiał znaleźć sobie inną pasję. Nie wiem dokładnie, co to było, w każdym razie już nie bakterie. Osiadł w Afryce, bo prawdopodobnie ów przedmiot badań łatwiej było tam analizować. Wysłał mi kartkę, w której tłumaczył tylko, że jest z grupą z Centrum Badań Naukowych i pracuje z niejakim profesorem Rosenfeldem. Nie znam tego człowieka.
– Widział pan jeszcze później Edmunda?
– Tak, kiedyś przypadkiem na Polach Elizejskich. Porozmawialiśmy chwilę. Zdecydowanie odzyskał chęć życia. Ale był bardzo enigmatyczny, unikał odpowiedzi na moje pytania dotyczące jego pracy.
– Podobno pisał encyklopedię.
– O, to jeszcze dawniejsza historia. To była jego wielka idea. Zebrać całą wiedzę w jednym dziele.
– Widział ją pan?
– Nie. I nie sądzę, żeby ją kiedykolwiek komuś pokazał. O ile znam Edmunda, musiał ją schować w dzikich ostępach Alaski i powierzyć ziejącemu ogniem smokowi. Miał osobowość „wielkiego czarnoksiężnika”.
Jonatan zbierał się już do wyjścia.
– A! Jeszcze jedno pytanie: wie pan, jak ułożyć cztery trójkąty równoboczne z sześciu zapałek?
– Oczywiście. To był jego ulubiony test na inteligencję.
– Więc jakie jest rozwiązanie? Jason wybuchnął śmiechem.
– No, z pewnością go panu nie podam! Jak mawiał Edmund: „Każdy musi sam znaleźć swoje przejście”. A zobaczy pan, satysfakcja z odkrycia jest dziesięciokrotnie większa.
Z całym tym mięsem na grzbiecie droga wydaje się dłuższa niż w tamtą stronę. Grupa podąża dziarskim krokiem, aby nie dać się zaskoczyć surowej nocy.
Mrówki są w stanie pracować 24 godziny na dobę od marca do listopada bez najmniejszego odpoczynku; każdy jednak spadek temperatury je usypia. Dlatego dość rzadko widuje się ekspedycje wyruszające na dłużej niż jeden dzień.
Miasto rudych mrówek przez długi czas borykało się z tym problemem. Wiedziały, że ważne jest rozszerzanie terenów łowieckich i poznawanie dalekich krain, gdzie rosną inne rośliny, gdzie żyją zwierzęta o innych zwyczajach.
W osiemset pięćdziesiątym tysiącleciu Bi-stin-ga, ruda królowa z dynastii Ga (dynastia ze wschodu, wygasła przed stu tysięcy laty) miała szaloną ambicję, żeby poznać krańce świata. Wysłała setki ekspedycji w czterech głównych kierunkach. Żadna z nich nie wróciła.
Obecna królowa, Belo-kiu-kiuni, nie była taka zachłanna. Jej ciekawość ograniczała się do badania małych złocistych chrząszczy, przypominających szlachetne kamienie, a występujących na dalekim Południu, lub kontemplacji mięsożernych roślin, czasami sprowadzanych dla niej żywych, z korzeniami, w nadziei, że uda się je kiedyś oswoić.
Belo-kiu-kiuni wiedziała, że najlepszym sposobem na poznanie nowych terytoriów jest powiększenie Federacji. Coraz więcej dalekosiężnych ekspedycji, miast-córek, wysuniętych posterunków i wojny z tymi, którzy chcieliby przeszkodzić w tej ekspansji.
Podbój całego świata na pewno potrwa długo, ale ta polityka wytrwałych małych kroczków była całkowicie zgodna z ogólną filozofią mrówek. „Powoli, ale zawsze do przodu”.
Dzisiaj federacja Bel-o-kan liczy sześćdziesiąt cztery miasta-córki. Sześćdziesiąt cztery miasta o tym samym zapachu. Sześćdziesiąt cztery miasta połączone siecią 125 kilometrów wydrążonych szlaków i 780 kilometrów szlaków zapachowych.
Sześćdziesiąt cztery miasta solidarne tak w walkach, jak i w czasie głodu.
Taka koncepcja federacji miast pozwala niektórym z nich na wyspecjalizowanie się. A Belo-kiu-kiuni marzyła nawet o tym, żeby kiedyś jedno miasto obrabiało jedynie zboża, drugie zaopatrywało w mięso, a trzecie zajmowało się wojną.
Daleko jeszcze do tego.
Była to w każdym razie koncepcja w pełni zgodna z inną ogólną zasadą filozofii mrówek: „Przyszłość należy do specjalistów”.
Ekspedycja ma jeszcze daleką drogę do wysuniętych posterunków. Przyspieszają kroku. Kiedy przechodzą obok mięsożernej rośliny, jedna z wojowniczek proponuje, żeby ją wykopać z korzeniami i zanieść Belo-kiu-kiuni.
Narada czułków. Dyskutują, emitując i odbierając maleńkie lotne cząstki zapachowe. Feromony. Właściwie hormony, którym udaje się opuścić ciało. Można by przedstawić każdą z tych cząstek jako akwarium, w którym każda rybka byłaby słowem.
Dzięki tym feromonom mrówki mogą prowadzić dowolnie skomplikowane dialogi. Sądząc po nerwowych ruchach czułków, debata musi być burzliwa.
Zajmuje zbyt dużo miejsca.
Matka nie zna tego gatunku rośliny.
Ryzykujemy straty, a to oznacza mniej rąk do niesienia zdobyczy.
Gdy oswoimy mięsożerne rośliny, będą one stanowiły broń, będziemy tworzyć fronty, sadząc je jedną przy drugiej. Jesteśmy zmęczone i zapada noc.