Выбрать главу

Wieża kaplicy, walcowaty twór z nieco wygiętym i dziwacznie bulwiastym szczytem, to wszystko, co pozostało z szaleństwa sir Perry’ego. Powstała w apogeum wyczynów starego zbereźnika. Zamaskowana, przyporami i zwieńczona krzyżem, ciągle znana jest wśród wieśniaków jako Wielki Wał. Legenda głosi, że stanowi dokładne odwzorowanie ulubionego narzędzia sir Perry’ego, które uwiecznił, starając się o przychylność księżnej Devonshire.

Gdy Briggs wyjmuje walizę z dwukółki, Jonathan wchodzi do wyłożonego dębem holu i po raz pierwszy wciąga w nozdrza woń mydła karbolowego, błota i gotowanej kapusty, mieszankę zapachową charakterystyczną dla angielskiej szkoły z internatem. Na trzy tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego panuje tu martwa cisza. Pozłacane nazwiska i gipsowe popiersia dawnych dyrektorów patrzą na Jonathana z przedziwnym spokojem, jakby strzegły zawieszenia broni. Jonathan przygląda się trofeom sportowym ustawionym na półkach przeszklonej szafy, aż Briggs kaszle mu głośno nad uchem i sugeruje, że może jednak powinni iść już na górę, zważywszy na okoliczności. Jonathan pnie się za starym sługą po schodach. Mijają szereg zamkniętych drzwi i obszerną, ponurą salę, służącą młodszym chłopcom do odrabiania lekcji. Wreszcie dochodzą do skrzydła, w którym mieściły się kiedyś pokoje gościnne rodziny Haldane’ów, a teraz znajdują się sale klas szóstych.

Drzwi. Kolejny pusty pokój czeka, by go czymś zapełnić.

Jonathan może się teraz rozpakować. Dyrektor oczekuje go za godzinę na herbacie. W szklarni. Po oznajmieniu tego Briggs stoi w drzwiach wyczekująco. Dopiero kiedy Jonathan wciska mu do ręki monetę, odchodzi, powłócząc nogami.

Szklarnie stoją na tyłach głównego gmachu i przypominają miniaturowy szklany pałac, lśniący w promieniach słońca. Jonathan jak zahipnotyzowany idzie ku nim przed trawnik. Osadza go w miejscu donośny wrzask.

– Chłopcze! CHŁOPCZE!

Jonathan odwraca się na pięcie i widzi poczerwieniałą twarz mężczyzny wychylającego się z okna na piętrze.

– Co ty wyprawiasz?!

– Idę…

– Co?

– Idę do…

– CO? Nigdzie nie powinieneś chodzić po trawie! Pamiętaj! Patrz, co narobiłeś!

Jonathan spogląda pod nogi i widzi, że jego buty zostawiły na pasiastym trawniku małe wgłębienia.

– Trawnik! – grzmi mężczyzna. – Tylko rodzice, nauczyciele i starsza służba! Wyjątek: starostowie klas w niedzielę! Wszyscy chłopcy ze starszych klas w Dniu Fundatorów między drugą a czwartą po południu! A teraz wynoś się stąd!

Jonathan ostrożnie wycofuje się na żwirową ścieżkę. Okno zamyka się z trzaskiem. Jonathan myśli nad czymś przez chwilę, po czym wyjmuje z kieszeni notes i pisze: „Dalsze potwierdzenie znaczenia trawników”. Angielskość wnika w jego skórę nieco głębiej.

Odnalezienie szklarni to jedno. Odnalezienie wejścia do środka to drugie. Konstrukcja składa się z trzech części. Każda z nich tonie w zieleni. Niektóre strefy są osłonięte przed światłem płóciennymi ekranami. W innych para wodna przesłania wszystko. Przez wysypane żwirem podłoże biegnie skomplikowany system rur pompujących ciepło. Wreszcie Jonathan dostrzega jakąś postać w żółtym kapeluszu. Idąc wzdłuż ściany, odkrywa drzwi i nagle trafia w sam środek pory deszczowej w Indiach, gdzie ciężkie i parne powietrze spowija człowieka niczym flanela.

Jonathan zastaje doktora Noble’a, dyrektora szkoły i miłośnika orchidei w jednej osobie, nad tworzeniem krzyżówek. Noble siedzi pochylony na ławce, przytrzymuje płatki soczyście czerwonego dendrobium i oblepioną pyłkiem wykałaczką pieszczotliwym ruchem przeciąga po organach rozrodczych kwiatu, jakby przełamywał opór tancerki rewiowej. Przesunięta na tył głowy panama z szerokim rondem odsłania kościstą czaszkę i pojedynczy kosmyk siwych włosów. Ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, gdzieś na przedłużeniu czubka długiego, wydatnego nosa, nie zauważa nadejścia Jonathana. Zadanie pochłania go całkowicie. Dopiero gdy transfer pyłku dobiega końca, doktor Noble rozprostowuje plecy i patrzy na nowego ucznia z błogim postkopulacyjnym uśmiechem.

– Bridgeman – mówi. – Prosto z tropików.

– Tak, proszę pana.

– Przyjechałeś niedawno z Azji jak moje nowe Paphiopedilum. – Wskazuje drewnianą skrzynkę u swych stóp. Obaj patrzą do środka. Jonathan widzi tylko mało obiecującą mieszaninę ziemi i kwiatowych bulw. To, co widzi doktor Noble, musi być naprawdę podniecające, gdyż wydaje on z siebie przeciągły jęk.

– Cudowne – mruczy.

– Tak, proszę pana.

– Chodź ze mną do alpinarium, gdzie, jak mniemam, pani Dodd zostawiła nam herbatę.

Torują sobie drogę przez masę zieleni. Orchidee są wszędzie. Rosną w długich skrzynkach, zwieszają się z koszyków, wiją się wokół pni i sztucznych podpórek z kory i drutu. Przybierają każdy wyobrażalny kształt i kolor. Ogromne woskowate kwiaty z płożącymi się korzeniami, maleńkie gwiazdki, szpice, wachlarze, słupki i rozety, kwiaty w kształcie torebek i kwiaty z ostro zakończonymi ogonkami. Porastają obłożone mchem konstrukcje i pną się w górę nad głowami, tworząc labirynt korzeni powietrznych, które biją Jonathana po twarzy i wplątują się we włosy. Doktor Noble wydaje się bardziej przywódcą orchidei niż ogrodnikiem; przywódcą kontrolującym ich hordy siłą woli.

Rośliny w alpinarium rosną wokół niewielkich skałek. Temperatura jest o dobre dwadzieścia stopni niższa niż w strefie tropików za sąsiednimi drzwiami. Doktor Noble nalewa herbatę i objaśnia filozofię szkoły, którą da się streścić w trzech punktach: chłopcy powinni pilnie się uczyć, doskonalić umiejętności gier zespołowych i pod żadnym pozorem nie wolno im wchodzić do Blue Badger czy kawiarni U Edith, gniazd rozpusty w Chopham Constable. Opiekun Jonathana napomknął coś o jego skłonnościach do tego rodzaju miejsc i otrzymał zapewnienie, że Chopham Hali wyleczy chłopca z tej słabości. Po części oficjalnej następuje powrót do orchidei. Doktor Noble dzieli się z Jonathanem planami skrzyżowania pewnych wyjątkowo wymagających odmian orchidei Cattleya. Rezultaty ma zamiar zaprezentować w Kew, londyńskim ogrodzie botanicznym. Nową odmianę nazwie C.haldaniensis, a może C.emiline od imienia dziewczyny, którą poznał w Oksfordzie. Wzmianka o uniwersytecie naprowadza go znowu na temat edukacji Jonathana. Przerzuciwszy się na grekę, wygłasza orację w tym języku, po czym zawiesza głos, najwyraźniej oczekując odpowiedzi. Kiedy Jonathan przyznaje, że nie rozumie, słyszy, że to niezmiernie poważna sprawa. Rzecz cała zostaje powtórzona po łacinie. Przez chwilę prowadzą sztywną konwersację, póki doktor Noble nie traci zainteresowania tematem wojowniczego charakteru Germanów i nie wraca do orchidei. Podczas ostatniej suszy stracił mnóstwo roślin. Największe spustoszenia dokonały się wśród tropikalnych epifitów. Gdy przystępuje do szczegółowego opisu strat, sprawia wrażenie, jakby miał się rozpłakać. Bierze się jednak w garść, dolewa herbaty i stwierdza, że według niego najlepszy będzie dla Jonathana kurs historii.

– Na to powinieneś się zapisać na uniwersytecie. Filologia klasyczna nie jest dla ciebie. Zdaję sobie sprawę, że możesz czuć się rozczarowany. Na krętej ścieżce życia spotkasz pewnie ludzi przekonanych, że znajomość starożytnych to znak rozpoznawczy dżentelmena. Okaż hart ducha i nie bierz sobie do serca tych opinii. Wierz mi, że tak będzie dla ciebie najlepiej. Choć pszczoły w naszym ogrodzie przenoszą pyłek między różnymi kwiatami, nie widzimy, żeby dalie i ostróżki albo geranium i goryczka krzyżowały się z sobą. Dlaczego? Ponieważ mają zupełnie inną naturę. Z chłopcami jest tak samo. Każdy ma inną naturę. A twoja, panie Bridgeman, jest naturą historyczną. Jako baczni obserwatorzy świata uznajemy te ograniczenia za dobre, prawda? Gdyby nie one, kwiaty utraciłyby swoją tożsamość i w przyrodzie zapanowałby straszliwy zamęt, Jonathan zastanawia się przez chwilę nad słowami doktora.