Выбрать главу

– Historia jest w porządku, proszę pana.

– Takie podejście mi się podoba. A teraz możesz iść i rozpakować Swoje rzeczy.

٭

Trzy tygodnie dzielące go od rozpoczęcia roku szkolnego Jonathan spędza w bibliotece albo asystując doktorowi Noble’owi w szklarniach. Posypuje piaskiem i pędzluje spróchniałe drewno, uczy się, jak zraszać rośliny tropikalne o wschodzie i zachodzie słońca. Wygląda na to, że Noble polubił nowego ucznia. A jeśli nie jest to sympatia, to przynajmniej zainteresowanie. Kiedy Jonathan śmieje się albo gestykuluje, doktor uważnie mu się przygląda. Jakby analizował w myślach jego rodowód, cofając się aż do form roślinnych, z których wziął początek.

Pewnego popołudnia Jonathan pomaga dyrektorowi przy mikroskopijnych nasionkach. Umieszcza je w galaretowatej mazi, pakuje do butelek z zatyczkami i mówi do nich tym samym, co on, pieszczotliwym tonem, tak różnym od szorstkiego tonu przybieranego przez doktora w rozmowach z ludźmi. Te orchidee będą prawdziwymi cesarzowymi. To królowe nocy, hurysy i boginie w jednym, zniewalające „Madonny dżungli o czarnych piersiach”. Noble chyba zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że obnaża przed chłopcem swoje wewnętrzne, pełne zmysłowości życie.

Wieczorem Jonathan spaceruje po terenie otaczającym szkołę i pali przemycone papierosy, ciasno spowity wakacyjną ciszą. Chopham Hali trwa w nerwowym oczekiwaniu. Pierwszego dnia roku szkolnego eksploduje życiem.

Z nastaniem świtu kaszlący Briggs człapie w stronę frontowego wejścia. Przez godzinę jest jeszcze cicho. Potem w oddali narasta złowrogi turkot. Ku Chopham Hali zmierza kawaleria zmotoryzowana. Przed podjazdem zatrzymuje się konwój rodzicielskich aut, które wypluwają z wnętrza srogich ojców, zapłakane matki w lisach, ich synów, szoferów, służących i psy w kłębowisku kijów do krykieta i mnóstwa pakunków. Po jakimś czasie ojcowie pakują matki z powrotem do samochodów i odjeżdżają. Żarty się kończą. Trzeba wciągnąć ciężkie walizy po schodach. Małych chłopców przegania się z sypialni do łazienki, do kaplicy, na śniadanie, do klasy, na apel, a starszych na boiska, na musztrę z drewnianymi karabinami albo ustawia się naprzeciw siebie, każąc siłować się i przepychać. Chaos nadzorują nauczyciele, których czarne czapki i togi upodabniają do stada kruków, oraz starostowie, sadyści w kamizelkach, wyczuleni na najdrobniejsze przejawy niesubordynacji. Jonathan wkrótce przekonuje się, że w tym zamkniętym świecie to oni są prawdziwymi przełożonymi i że on, nowy szóstoklasista, jest w tym gronie podejrzaną anomalią.

Internatem, w którym Jonathan ma zaszczyt zamieszkiwać, dowodzi niejaki Fender-Greene, jasnowłosy drab z rzadkim wąsikiem i jaskrawozielonym krawatem z jedwabiu, symbolami uprzywilejowanej pozycji. Wzywa Jonathana do swojego pokoju. Najpierw miażdży mu dłoń w uścisku, po czym wygłasza krótką przemowę. Jej sens sprowadza się do stwierdzenia, że bez względu na to, jakie życie Jonathan wiódł do tej pory, teraz będzie cząstką czegoś o wiele ważniejszego, w związku z czym musi stosować się do zasad obowiązujących w internacie. Fender-Greene bierze głęboki wdech i krzyczy: „Do mnie!”. W otwartych drzwiach staje zdyszany jedenastolatek z herbatą. Kiedy chłopiec ze szczękiem rozstawia filiżanki i spodeczki, Fender-Greene obrzuca go władczym spojrzeniem.

– Świetny mały, co? Czyści też buty i robi wspaniałe omlety.

Po herbacie Fender-Greene przedstawia Jonathana reszcie mieszkańców internatu. Po prezentacji chłopcy biją mu brawo i śpiewają:

Niestraszne nam przeszkody, niestraszne nam żywioły. Cel jasny nam przyświeca: rozdanie imię szkoły.

Fender-Greene i jego pomocnicy szybko tracą zainteresowanie jego osobą i zabierają się do znęcania nad małymi nowicjuszami. Jonathan wycofuje się w kierunku schodów.

Na górze zastaje ciemnowłosego młodzieńca, wygrywającego jakąś melodię na zdeformowanej gitarze. Przynależna mu część pokoju w nadprzyrodzony sposób zapełniła się książkami i zdjęciami oraz nietypowymi przedmiotami w rodzaju maszyny do pisania i brązowego popiersia mężczyzny o szpiczastej bródce. Na widok Jonathana chłopak przerywa grę i wyciąga dłoń na powitanie.

– Cześć. Jestem Gertler i jak się na pewno zorientowałeś, jestem Żydem.

– Bridgeman. Jak się masz?

– Nie musisz tego lubić, ale ja lubię – mówi Gertler, ponownie sięgając po gitarę.

– Mnie to nie przeszkadza.

– No to będzie nam łatwiej.

Gertler wraca do szarpania strun. Ćwiczy te same akordy i ze złością bije pięścią w pudło, gdy zawodzą go palce.

– A ty kim jesteś?

– Nie rozumiem.

– Przypuszczam, że anglikaninem. Jonathan kwituje te słowa milczeniem.

– Kto to? – pyta po chwili, wskazując głowę z brązu. Po twarzy Gertlera przebiega uśmiech.

– Towarzysz Władimir Iljicz Lenin. Ja też jestem komunistą. Jeśli chcesz, możesz zmienić pokój. Pewnie ci pozwolą, a mnie wszystko jedno. Fender-Greene i tak chce się mnie pozbyć. Stary Hoggart trzyma mnie tu tylko dlatego, że mam bogatego ojca.

– Skoro masz bogatego ojca, czemu jesteś komunistą?

– Równie dobrze mógłbyś spytać, czemu żyję. Wierzę, że wszyscy powinni być równi. Pieniądze nie powinny mieć znaczenia. Mają, a nie powinny. Niespodzianka, co?

– Niespodzianka?

– Takie słowa w ustach Żyda.

Jonathan nie rozumie. Gertler posyła mu szyderczy uśmiech.

– Ty w coś wierzysz?

– Nie – przyznaje Jonathan. Gertler prycha i wraca do gitary.

I tak zaczyna się szkolne życie. Rok w Chopham Hali upływa Jonathanowi pod znakiem numerków i list. Szkoła jest fabryką wytwarzającą poczucie przynależności. Wszystko odbywa się w grupach, od porannego prysznica po pisanie rozprawek w trakcie wieczornego odrabiania lekcji. Każdy gest Jonathana w ciągu dnia jest ograniczony do funkcjonalnego minimum, wypracowanego w ciągu dwustu lat ewolucji szkoły. Ulepszona wersja systemu fabrycznej produkcji w wydaniu pana Taylora. Nawykły do całkowitej wolności, Jonathan często zastanawia się, ile jeszcze zdoła tu wytrzymać. W notesie zapisuje: „angielskość = identyczność” i „komfort jednostajności”.

Numerki i listy: lista obowiązujących w szkole zasad, lista nauczycieli, lista starostów, lista pierwszej jedenastki i piętnastki, lista szkolnych barw, lista miejsc zakazanych, lista dat angielskiej wojny domowej i lista jej przyczyn. Każdą z nich Jonathan powinien recytować na wezwanie. Czasem mu się udaje. Czasem nie. Kara, jaką ponosi za pomyłkę, jest znacznie łagodniejsza niż w przypadku pierwszoklasistów, którzy dostają rózgi za nieopatrzne umieszczenie wąskiego złotego paska w barwach drużyny rugby średnich klas albo danie pierwszeństwa panu Russellowi przed panem Hoggartem w hierarchii grona pedagogicznego.

Pan Hoggart to ów krzykliwy mężczyzna z poczerwieniałą twarzą. Złe wrażenie po pierwszym zetknięciu z Jonathanem pozostało. A ponieważ pan Hoggart jest zwierzchnikiem internatu, stanowi to pewien problem.

– Bridgeman! Co to ma znaczyć?

– To, proszę pana? Buty, proszę pana.

– Buty, proszę pana? Buty! Nie! To wykroczenie! Naruszenie regulaminu!

– To lakierowana skóra, proszę pana. Kupiłem w Londynie.

– Regulamin szkoły! Strój! Wszelka ekscentryczność stroju jest niedozwolona. Mają zniknąć, Bridgeman. Zniknąć.

Przed poważnymi tarapatami ratuje Jonathana fakt, że mimo marnych osiągnięć, Gertler i tak jest zawsze gorszy od niego. Jonathan miewa problemy z mundurkiem, właściwą postawą, zaangażowaniem, zrozumieniem i innymi ważnymi przymiotami, dzięki którym internat odpiera ataki barbarzyńskich hord oblegających twierdzę. Tymczasem Gertler aktywnie spiskuje, by barbarzyńców wpuścić. Podczas odrabiania lekcji czyta Marksa, odmawia udziału w zajęciach z przysposobienia wojskowego i choć zwolniony z nabożeństw, wszem i wobec głosi śmierć Boga i opanowanej przez upiory Europy. Tym ściągnął na siebie nienawiść Fender-Greene’a i stał się obiektem szykan ze strony pozostałych mieszkańców internatu (za cichym przyzwoleniem Hoggarta). Koledzy zalewają mu książki atramentem, plują na jedzenie przed podaniem talerza, podstawiają nogę, a od czasu do czasu Fender-Greene znajduje powód, żeby zafundować mu chłostę. Za każdym razem nie posiada się z wściekłości, gdy Gertler reaguje śmiechem na świst rózgi w powietrzu.