Jonathan skrzętnie notuje: „Dyscyplina uszlachetnia; szacunek dla religii, ale wiara nieobowiązkowa; sprawdzać talerz przed jedzeniem”, jego notatki dotyczą wszystkich sfer szkolnego życia, od zasad rugby po zasady przyrządzania kanapki z dżemem. Tydzień po tygodniu rozumie coraz więcej z otaczającego go świata, a białe plamy na mapie zapełniają się dróżkami i punktami orientacyjnymi.
Kurs historii byłby dla Jonathana całkiem użyteczny. Pozwoliłby mu uzupełnić synchroniczne zrozumienie istoty angielskości zrozumieniem diachronicznym. Niestety, podczas sennych lekcji pan Fox, namiętny palacz fajki i niedzielny malarz, przedstawia historię nie tyle jako łańcuch zmian, ile wieczną powtarzalność. W jego ujęciu historia ojczystej wyspy to seria patetycznych obrazów, podniosłych momentów pozwalających zrozumieć sedno, zasady i aksjomaty stworzone przez ten naród. Od Drake’a klęczącego przed królową Elżbietą po zgromadzenie na polu Runnymede, od Wolfe’a w Quebecu po koronację Wiktorii na cesarzową Indii, pan Fox maluje przeszłość jako magmę potężnych, lecz nieefektownych sił, które czasem nabierają przejrzystości, zastygając na moment w statycznym układzie połyskliwych twarzy i imponujących draperii. W modelu historii pana Foxa nawet ostatnia wojna, która zabrała jego uczniom wujków i starszych braci, podlega temu dualizmowi. Walka przypominająca sportową rywalizację, przeplatana długimi okresami wyczekiwania w błotnistych okopach. Bitwy i następująca po nich próba cierpliwości. Olejno-werniksowy patos zastygłych w bezruchu ciał. Maki na polach bitewnych Flandrii.
Historia, jak i dzień wręczania nagród, ma dawać impuls do dalszego działania, „do osiągania sukcesów w świecie po ukończeniu szkoły”. A absolwenci Chopham Hali odnoszą sukcesy w dziedzinach tak różnych, jak bankowość czy prowadzenie rancza w Argentynie. Jednak wzniosłą tradycją szkoły, jeśli w ogóle można tu mówić o tradycji, jest przygotowanie chłopców do służby w koloniach. W porannych mowach Hoggart lubi wymieniać miejsca, w których służą byli uczniowie. Złote Wybrzeże. Hongkong. Bengal. Birma. Kapsztad. Bermudy. Pod obcym niebem cnota wiedzy, cierpliwości i męstwa nabytego w grach zespołowych pomaga utrzymać brytyjską dominację w świecie. To dla Imperium trzeba popierać nowych starostów i dać z siebie wszystko, by w rozgrywkach pokonać chłopców Frobishera i Hawkinsa.
Nieobecność Bridgemana na boisku szybko daje się zauważyć. W tym względzie idzie w ślady Gertlera. Jako ktoś, kto w Chopham Hali przygotowuje się tylko do pójścia na uniwersytet, Jonathan ma specjalny status, jednak ani Hoggart, ani Fender-Greene nie mają zamiaru mu tego uświadamiać. Jonathan wzbudza ich podejrzliwość. Jego jedynym plusem jest chęć do nauki, sama w sobie równie podejrzana. Jest w tym coś semickiego. Jakaś zachłanność i nadmierna gorliwość.
Z nadejściem ferii zimowych nad głową Jonathana gromadzą się chmury.
Sam Jonathan, nieświadom niczego, spędza pod okiem pana Spavina zimne i nudne Boże Narodzenie w Londynie. Czuje, że obawy pierwszych miesięcy są już za nim. Przestaje żyć w ciągłym strachu przed zdemaskowaniem. Staje się kimś, kogo udaje. Prawda jest tak niewiarygodna, że mimo dziwactw i sporadycznych potknięć Jonathana, nikt jej nie odkryje. Jonathan i jego cień zaczynają się schodzić.
Semestr wiosenny zaczyna się spokojnie. Przez kilka tygodni Jonathan jest zadowolony, nawet uradowany swoimi postępami. Starania o Oksford idą gładko. Prace egzaminacyjne zostają wysłane do dobrego przyjaciela doktora Noble’a, który w Barabbas College odpowiada za przyjęcie nowych studentów. „Omów błędy – jeśli takowe popełniono – w rozwiązywaniu kryzysu amerykańskiego w 1770 roku”. „Skomentuj następujące stwierdzenie: «Złoto, nie wojenne męstwo, legło u podstaw hiszpańskiej potęgi w XVI wie-ku»„. Wypływa sprawa greki (a raczej nieznajomości greki). Temat zostaje omówiony i zamknięty. Krótkie oczekiwanie i wreszcie nadchodzi informacja, że kilku uczniów doktora, wśród nich Jonathan Bridgeman, spodziewanych jest w Barabbas wraz z początkiem semestru po świętym Michale. Zwyczajowa butelka czerwonego wina przechodzi z rąk do rąk i doktor Noble może już zasiąść do pisania listów gratulacyjnych do rodziców i opiekunów.
Życie Jonathana jest lżejsze od powietrza. Jonathan wznosi się ku górze po łuku doskonałym. Pewnego popołudnia w drzwiach jego pokoju staje mały zadyszany posłaniec.
– Cześć, Bridgeman. Mam dla ciebie wiadomość.
Jonathan, grający rolę władczego ucznia starszej klasy, opuszcza książkę i wzdycha na znak niewysłowionej nudy.
– Czego?
– Dyrektor szkoły mówi, że przyjechała twoja stryjeczna babcia i czeka w jego gabinecie.
Jonathan chyba się przesłyszał.
– Kto?
– Twoja stryjeczna babcia, Bridgeman. Przepraszam, czy zrobiłem coś nie tak?
Gertler gwałtownie szarpie struny bałałajki.
– Co ci jest, Johnny?
– Nic.
– Nie wiedziałem, że masz babcię.
Jonathan też nie wiedział. Pan Spavin nigdy o niej nie wspominał. Był przekonany, że krewni nie żyją. Co powiedział tamten Bridgeman? „Ostatni z rodu, stary”. Jonathan wydaje z siebie jęk. Powinien być przygotowany na taką niespodziankę. Usiłując uporządkować myśli, wywleka chłopca z pokoju i ciągnąc go w stronę pokojów dyrektora, każe powtórzyć, co mówił Noble. Słowo w słowo. Z przejęcia brak mu tchu. Mały posłaniec skamle: „Nic, Bridgeman, nic, naprawdę”. Wleczony siłą, potyka się o własne nogi w wypolerowanych szkolnych trzewikach. „Bridgeman, to nie ja. Bridgeman, on naprawdę nic nie powiedział. Au! Bridgeman, to boli”, i tak przez cały czas aż pod drzwi dyrektora, gdzie do Jonathana wreszcie dociera, że chłopiec rzeczywiście nic nie wie, a na dodatek jest tak przerażony, że lada moment zsika się w spodnie. Jonathan puszcza go wolno. Mały posłaniec zmyka co sił w nogach, rozcierając po drodze ramię.
Jonathan puka do drzwi i natychmiast tego żałuje. Gospodyni dyrektora prowadzi go wprost do salonu. Mózg i ciało Jonathana krzyczą: „Jeszcze nie! Za szybko!”. W salonie siedzi wiekowa dama, zakutana w przedwojenną krepę, w zapleśniałym kwiecistym kapeluszu na głowie przypominającej ziemniaka. Ta głowa i małe wąskie oczka były znakiem rozpoznawczym Bridgemana. Tego prawdziwego.
– Dzień dobry, Jonathanie – mówi.
Wiele czasu minęło, odkąd poprzedni Jonathan Bridgeman gościł w jego myślach. Często wydaje mu się, że Bridgeman i on zawsze byli jedną i tą samą osobą. Obecność ciotki ojca z miejsca rozwiewa tę iluzję, a wraz z nią pozbawia go indywidualności, duszy, zdolności mowy i działania. Jonathan stoi w drzwiach salonu, niezdolny do zrobienia ani jednego kroku więcej. Otwiera i zamyka usta w daremnym wysiłku powiedzenia czegoś czarującego. Oczy utkwione w nim przypominają dwa czarne guziki.
– Dzień dobry – odpowiada w końcu. – Ciociu – dodaje.