To poważne zaniedbanie. Choć w powszechnym rozumieniu uniwersytet ma być instytucją gwarantującą świetne wykształcenie, tak naprawdę jest machiną, która formuje ludzkie charaktery. Różnica jest bardzo subtelna. Charakter to nie inteligencja. Sport prawie zawsze przynosi lepsze rezultaty w kształtowaniu młodych ludzi, a sportowcy (którzy potrafią siedzieć na koniu, stanąć przy karabinie maszynowym i pokazać tubylcom, gdzie ich miejsce) mają wyższą pozycję społeczną niż ci, którzy cytują poezję albo obliczają wartość współczynnika x. Za kredensem Bridgemana leży wymięty egzemplarz najnowszego numeru uniwersyteckiego czasopisma „The Isis”. W rubryce „Idol” jak zwykle sylwetka sportowca. „Spędziwszy lata chłopięce na chodzeniu po drzewach i przepędzaniu kłusowników w pagórkowatym Shropshire, niezłomny Gerald Fender-Greene przybył do nas ze szkoły Chopham Hali, wylęgarni akademickich talentów… znany wszystkim jako F.-G… Jego nienaganna prezencja… rzucająca się w oczy waleczność… dzielna postawa w meczach krykieta…” etc., etc. Oto charakter z prawdziwego zdarzenia. W tym samym numerze znajduje się krótkie sprawozdanie z ubiegło tygodniowej debaty w studenckim klubie dyskusyjnym, poświęconej Amerykanom. Autor parokrotnie wspomina o pierwszym publicznym wystąpieniu J. P. Bridgemana (Barab.), który w reakcji na wzmiankę pana Barkera o znaczeniu Ligi Narodów uraczył zgromadzenie przydługim i cokolwiek zbytecznym expose o misji białego człowieka, polegającej na „czynieniu sobie ziemi poddanej”. W przyszłości pan Bridgeman powinien reagować mniej histerycznie i dbać, by jego wypowiedzi miały związek z tematem dyskusji.
Tak, w Jonathanie Bridgemanie jest jakaś zajadłość. Jakieś wewnętrzne napięcie. W trakcie spotkania, gdy z wyschniętymi ustami i palcami nieświadomie błądzącymi wokół ciasnego kołnierzyka wstał i zaczął mówić o Ameryce, wkrótce przeszedł na temat Zachodu w ogólności, by zaraz potem skupić się na zderzeniu kolorów skóry, fali ruchów rasowych na obrzeżach ludzkości i bieli bieli bieli, póki nie uświadomił sobie, co wyprawia, i nie usiadł. Czasem t o wychodzi z niego nieświadomie. Poczucie winy. Musi się pilnować.
Rozmowa przy śniadaniu u Bridgemana obraca się wokół teatru, propozycji uniwersyteckiego cenzora, by zakazać gramofonów nad rzeką, wiecznego dylematu: Turkish czy Virginian, i ostatniego figla spłatanego studentkom (uwiązanie świni przy tylnym wejściu do jednego z żeńskich college’ów). Bridgeman jako gospodarz jest cennym elementem dyskusji, lecz kiedy goście wychodzą, siedzi wpatrzony w powalane talerze i puste filiżanki z martwym wyrazem twarzy.
W ciągu kilku minut pozostających do nadejścia Willisa, który zajmie się sprzątaniem, Bridgemana ogarnia poczucie pustki. Jakby istniał tylko wtedy, gdy ktoś na niego patrzy. Maska jego znieruchomiałej twarzy może kryć coś innego, lecz nikt nie ma do tego przystępu.
Taki stan trwa zaledwie chwilę.
Postać, która pojawia się na dziedzińcu, jest wesoła i beztroska. Z rękami głęboko w kieszeniach, fajką nonszalancko zwisającą z lewego kącika ust, zmierza ku portierni, gdzie przegląda swoją pocztę. Nic ważnego. Przypomnienie o niezapłaconych rachunkach uczelnianych, reklama nowo powstałego towarzystwa miłośników wspinaczki górskiej. Jedyna interesująca rzecz to liścik od duce oksfordzkich faszystów, który słyszał wystąpienie na spotkaniu w klubie i zaprasza mówcę na herbatę. Próżność mówcy zostaje mile połechtana. Kiedy wędruje po Broad Street na wykład, jego myśli zaprząta problem, czy faszyzm należy do tutejszej konwencji. Czasem widuje wieczorami oksfordzkich faszystów, jak idą na spotkanie w nienagannych czarnych mundurach. Levine twierdzi, że to spisek przeciw pralni. Czarny kołnierzyk można nosić przez wiele dni.
– Patrz, gdzie leziesz, do cholery!
Zamyślony Jonathan wpadł na wymizerowanego młodego mężczyznę, który kuśtykając o lasce, wychodził z Trinity College. Mruczy pod nosem przeprosiny i pospiesznie odchodzi. Zjawa. W Oksfordzie roi się od nich. Walczyli na wojnie i wrócili. Mieszkają tak daleko od centrum, na ile pozwala regulamin. Z resztą studentów niewiele mają wspólnego. Tworzą rodzaj równoległego uniwersytetu – posępnego, pogrążonego w mrocznych rozmyślaniach. Oba światy zajmują tę samą przestrzeń, prawie się nie stykając. Z jednej strony psikusy, jazz i koktajle. Z drugiej błoto i rozkładające się ciała. Całkowita nieprzystawalność.
– Kudłacz!
Duch rozpłynął się w powietrzu. Otyły mężczyzna z bujną brodą toczy wokół gniewnym spojrzeniem. Grupka rozchichotanych studentów znika za rogiem.
Uśmiechnięty Jonathan przechodzi przez St Giles. Tam spotyka go coś niezwykłego. Niczym jedno z pomniejszych ciał niebieskich, których trajektorię oblicza się za pomocą suwaka logarytmicznego i tablic matematycznych, Jonathan – zabłąkana drobinka – wchodzi w kolizję z inną cząsteczką. To wydarzenie zmienia wszystko. Na zawsze.
Zaczyna się od dzwonka i skrzypienia łańcucha wołającego o naoliwienie. Zza gmachu Muzeum Ashmoleańskiego wyłania się rower, a na nim dziewczyna. Bridgeman uskakuje na bok. Przez chwilę ich spojrzenia się krzyżują. Jonathan widzi niebieskie oczy. Jego świat staje w miejscu. Rowerzystka ma na sobie akademicką togę, spod której wyziera biała letnia sukienka. Na głowie słomkowy kapelusz z szerokim rondem, przystrojony kwiatami z żółtego jedwabiu. Gdy kołysząc się miarowo, zmierza w stronę Cornmarket, Jonathan umacnia się w przekonaniu, że jest piękna. W jego mózgu rozbrzmiewa muzyka, towarzysząca narastaniu płomiennego uczucia. Policzki dziewczyny pałają z. wysiłku rumieńcem, a kiedy naciska pedały, pod białym płótnem jej sukienki wyraźnie zarysowują się uda. Na przemian prawe i lewe, prawe i lewe. Jej piękna, owalna twarz przypomina buzię lalki o cudownie subtelnych rysach. Jedwabisty blond lok opada na jedno oko. Bridgeman przystaje i bezceremonialnie wlepia w nią oczy. Istna muza. Róża herbaciana. Zielone wzgórze poprzecinane kamiennymi murkami, wierzba, puchar pełen owoców, zachód słońca… Na Bridgemana spływa kaskada metafor. Pyka zawzięcie fajkę, oczarowany estetyzmem chwili. Ma przed oczami wzorzec, ideał, kwintesencję angielskiej dziewczyny.
Myśli o rowerzystce wygrywają z burzliwymi dziejami Półwyspu Apenińskiego. Treść wykładu wchodzi jednym uchem, a wychodzi drugim. Sojusze tworzą się i rozpadają, najeźdźcy plądrują miasta, co nie robi najmniejszego wrażenia na Bridgemanie, pochłoniętym myślami o blond puklach i białej sukience, pod którą rysowały się uda, na przemian prawe i lewe, prawe i lewe. Zastanawia się, czy nie zacząć jej szukać. W Oksfordzie jest zaledwie kilka żeńskich college’ów. Poszukiwania nie trwałyby długo. Ale pomysł budzi niemiłe wspomnienia o wyczekiwaniu w ukryciu, kłanianiu się zza krzaków. Bridgeman tłumaczy sobie, że Oksford nie jest wielkim miastem i prędzej czy później znowu ją spotka. Na pewno.
Spotyka ją prędzej, niż się spodziewał. Wieczorem, po ostatnim przedstawieniu „Otella”. Od tygodnia udaje przyjaciela Levine’a, a potem patrzy, jak ten zmienia się w zielonookiego demona zazdrości, by wreszcie zadusić Percy’ego Twigga, wzruszającą (choć barczystą) Desdemonę. Mimo iż kierownictwo college’u nie zezwoliło, by rolę Desdemony odegrała kobieta, paru studentkom udało się wślizgnąć na przyjęcie urządzane przez aktorów, co przydało mu posmaku zakazanego owocu. Wszystko odbywa się w pokoju Levine’a, udekorowanym na modłę wenecką. Nastrój stwarzają głównie zwoje muślinu udrapowanego na podniszczonych meblach i ogromne misy z owocami stojące na kredensie. Sam Levine, by uwydatnić tragizm swojego bohatera, chodzi między uczestnikami przyjęcia w kostiumie. Jego ra-pier obija się o uda zebranych, którzy wystraszeni gubią krople cennych drinków. Odurzony szampanem i artystycznym sukcesem, Levi-ne całuje wszystkich z francuska w oba policzki. Po tych pocałunkach zostają im na twarzy wielkie czarne plamy. Jakiś mądrala z Balliol przekrzykuje niewenecki gramofon, dzieląc się z Jonathanem uwagami na temat roli. „Świetnie zagrałeś tę obłudę; aż ciarki chodziły po plecach”. I wtedy w drzwiach staje ona. Gdy zaczyna rozglądać się po pokoju, w Jonathanie budzi się na moment irracjonalna nadzieja, że dziewczyna szuka właśnie jego. Ale ona szybkim krokiem podchodzi do Levine’a i rzuca mu się na szyję.