– Kochanie!
– Kochanie!
– Byłeś…
– Wiem.
Jonathan uwalnia się od towarzystwa przemądrzałego cymbała i idzie w ich kierunku z zamiarem wymuszenia prezentacji.
– Naprawdę – mówi głośno dziewczyna. – Ta barbarzyńska szlachetność. Z samych trzewi.
Levine uśmiecha się głupawo i manipuluje przy gałce na rękojeści szpady.
– Jesteś dla mnie zbyt łaskawa, Star.
Jonathan staje u boku przyjaciela. Dziewczyna nie przestaje mówić o grze Levine’a. Ma na sobie jasnozieloną suknię i kilka rzeźbionych drewnianych bransoletek, które klekoczą przy każdym geście. Rozwodząc się nad „sugestywnością” Levine’a i jego „zrozumieniem czarnej duszy”, brzmi jak liczydło, co w oczach Jonathana tylko przydaje jej wdzięku. Mimo ciężkich od tuszu rzęs i powiek umalowanych pistacjowym cieniem nadal wygląda jak kwintesencja angielskości. Gruba warstwa białego pudru skrywa zdrową, zaróżowioną cerę. Jasne włosy nie są spłowiałe. Pulsują żółtym życiem niczym wrześniowe pole kukurydzy, rozkołysane pole widziane w ciepłym świetle wieczoru, gdy znużeni żniwiarze mozolnym krokiem zmierzają do domów z kosami na plecach, pogwizdując. Tak, wiejskie powietrze… Jonathan siłą woli nakazuje sobie powrót z mentalnej wycieczki do Wessex i próbuje się skoncentrować. Levine pławi się w pochwałach i nie zwraca najmniejszej uwagi na przyjaciela. W końcu staje się jasne, że Jonathan sam musi zadbać o prezentację. Wyciąga więc rękę i mówi „dobry wieczór”.
Levine wygląda na poirytowanego.
– Co za brak kultury, Veenie – beszta go dziewczyna.
– Wybacz, Star. Jonathan Bridgeman – Astarte Chapel.
Oboje wymieniają uprzejme słowa powitania. Jonathan zdobywa się na pytanie.
– Astarte?
Dziewczyna wzdycha i odwraca się do Levine’a.
– Czemu oni zawsze to robią? Levine potrząsa głową.
– Każdy niesie jakiś krzyż.
Jonathan orientuje się, że zrobił coś złego, nie ma jednak pojęcia, na czym polegał jego błąd.
– Słuchaj, Veenie – zaczyna niespodziewanie Astarte – muszę pędzić. Wpadłam tylko na chwilę. Na pewno zaraz będzie tu portier i wpakujemy się w niezłą kabałę.
– Jasne, Star. Musisz uciekać. Jeśli nie, Jonathan zacznie nastawać na twoją cześć. Prawdziwy z niego demon.
– Czyżby?
Astarte filuternie unosi jedną brew, całuje Levine’a na pożegnanie i wychodzi. Oblany rumieńcem Jonathan roziskrzonym wzrokiem odprowadza postać o pistacjowych powiekach, ze smugami sadzy na białym policzku.
– To było nie fair, Levine.
– Naprawdę? Wybacz.
– Nigdy nie mówiłeś, że znasz taką dziewczynę.
– Znam mnóstwo ludzi. Tak czy siak, ty też ją poznałeś. I powiedziałbym, że dałeś plamę.
– Co zrobiłem nie tak? Levine wzrusza ramionami.
– Jest bardzo drażliwa na punkcie swojego imienia. Każdy o to pyta. Ma tego dosyć.
– Bardzo dziwne imię.
– Uhm. To wina jej ojca. Profesor na wydziale antropologii. Nieźle stuknięty. Tak nazwać córkę…
– Ale co to znaczy?
– Astarte? Och, coś związanego ze starożytnością i antropologią. Czemu sam nie sprawdzisz?
Astarte – semickie bóstwo. Fenicka bogini miłości i płodności. Utożsamiana z babilońską Isztar oraz grecką Afrodytą. Jedna ze starożytnych Bogiń-Matek obok Kybele, Demeter i Ceres (ząb.). W niektórych formach kultu oddaje się również cześć jej ukochanemu – męskiemu bóstwu. Ofiarna śmierć i wskrzeszenie jej męskiego partnera symbolizuje cykliczność odradzania się przyrody.
Encyklopedia zamyka się z trzaskiem. Jonathan odkłada ją na biblioteczną półkę. Z nastaniem pory egzaminów pokazało się słońce. Wszystkie miejsca przy długich rzędach stołów są zajęte. Studenci ostatniego roku pocą się nad korektą swoich prac dyplomowych. Bibliotekarz wspaniałomyślnie zezwolił na otwarcie okien. Z zewnątrz dochodzą fragmenty ożywionych rozmów. Każdy wybuch niepohamowanego śmiechu wzmaga ból na twarzach przykutych do krzeseł więźniów, Jonathan cieszy się, że może zejść po kamiennych schodach i wyjść na powietrze. Kiedy stoi na dziedzińcu biblioteki i pobrzękując monetami w kieszeniach, zastanawia się, jak spędzić popołudnie, widzi zgraję studentów pędzących w stronę Sheldonian Theatre. W przypływie fantazji rusza za rozbawionym tłumkiem.
Zrobili kawał. W Sheldonian właśnie skończył się wykład. Słuchacze wychodzą z gmachu i przekonują się, że ktoś starannie wyłuskał rowery wszystkich studentek, okręcił drut wokół każdej ramy, przez co dodał kobiecym pojazdom brutalne męskie poprzeczki. Zgromadzony tłum ma darmowy spektakl z tuzinem zażenowanych kobiet usiłujących rozplatać rowery i jak najszybciej odjechać. Studenci gwiżdżą i urządzają kocią muzykę. Gdy jedna z kobiet poddaje się i odjeżdża („po męsku”), wiwatują na jej cześć. „Dalej, panowie!” – wrzeszczy stado chłopców w blezerach i białych strojach do krykieta, trącając się z radości, że kawał się udał. Jonathan się uśmiecha. W tej samej chwili widzi, że jedną z ofiar jest Astarte Chapel. Schylona, mocuje się z rowerem (tym rowerem). Na jej twarzy wypisana jest bezsilna złość. Los chce, że Astarte podnosi wzrok. Na widok głupawego uśmieszku Jonathana posyła mu druzgoczące spojrzenie, które mówi, że z największą rozkoszą uśmierciłaby go i użyźniła nim glebę, by zapewnić światu kontynuację pór roku.
Jonathan czym prędzej narzuca sobie zmianę wyrazu twarzy. Rozbawienie musi przejść w potępienie. Jego wysiłki kończą się na otwartych i dziwacznie wykręconych ustach. Przypomina ukąszonego przez węża nieszczęśnika, któremu jad sparaliżował mięśnie. Macha ręką, chcąc dać do zrozumienia, że nie ma nic wspólnego z tym, co się dzieje, że potępia wszystko i wszystkich zamieszanych w majstrowanie przy rowerach. Kiedy uświadamia sobie, że musi wyglądać jak pomyleniec, robi mu się nieswojo. Przepycha się przez tłum, żeby jej pomóc.
– Na pewno uważasz, że jesteś strasznie dowcipny – prycha
Astarte.
– Ja naprawdę… – bełkocze Jonathan w podnieceniu. – Nie mam z tym… To straszne, okropne. Naprawdę. To nie ja.
– Ach tak – szydzi dziewczyna. – Rozumiem, że cię wrobili.
– Ale, Astarte…
Astarte Chapel nie interesują jego wyjaśnienia. Szarpnąwszy drut po raz ostatni, wyniośle przekłada nogę przez siodełko i odjeżdża. Jonathan patrzy, jak jej sukienka fałduje się na udach. Targają nim sprzeczne uczucia. Wie, że to koniec, że Astarte nigdy mu nie wybaczy, że rozwiały się wszystkie jego nadzieje. Ale ta świadomość sprawia, że widok jej wściekle pedałującej postaci robi jeszcze większe wrażenie. Jakby odjeżdżała po Broad Street do innego świata, już na zawsze stracona, na zawsze nieosiągalna.
Sparaliżowany gwałtownymi uczuciami, nie zauważa, że z kieszeni wypadł mu egzemplarz Kwiatów zła (pożyczony od Levine’a).
– A co my tu mamy?
Jonathan odwraca się gwałtownie. A wydawałoby się, że gorzej już dzisiaj być nie może… Przed nim, na czele krykietowej zgrai, stoi
Gerald Fender-Greene. Między kciukiem i palcem wskazującym trzyma jego książkę w taki sposób, jakby miał do czynienia z cuchnącym łachmanem.
– Cześć, F.-G. – mówi Jonathan niepewnie.
– Zagraniczna szmira – rzuca Fender-Greene. Reszta drużyny usiłuje dojrzeć, co znalazł.