Выбрать главу

Na jego oczach rozgrywa się sensacyjna akcja, by użyć hollywoodzkiego terminu. Obiektyw wyłapuje nababa, który wyskakuje z zarośli całkiem nagi, jeśli nie liczyć topi na głowie. Jest nabrzmiały i zalany krwią, choć zdaje się, że to krew Minty, która – również naga – biega wokół niego, kurczowo ściskając trafione ramię. Nigdy już nie będzie wiadomo, czy to nabab był źródłem ryku, ponieważ z zarośli wyskakuje też większy z tygrysów. Szybki ruch kamery i już w obiektywie jest książę Firoz, który piszcząc ze strachu, podciąga powalaną bieliznę i zmyka przed ziejącą bestią. Kilka kuł trafia w ziemię obok księcia. Odpowiada im ogień, który – co bardzo dziwne – zdaje się być skierowany w stronę platform. I wtedy zza drzew wyłania się nieobecna dotąd gwiazda filmowa. Major Privett-Clampe we własnej osobie. Z obłędem w oczach strzela na prawo i lewo niczym Tom Mix osaczony przez Indian. Z platformy na której jest jego żona, sypie się grad kuł. Minty i nabab chronią się przed kolejną serią strzałów. Wygląda na to, że padają one – co chyba zrozumiałe – od strony sir Wyndhama. Ktoś wyje z bólu. Imelda z krzykiem biegnie przed siebie w poszukiwaniu schronienia, zderza się z pniem drzewa i traci przytomność. Ludzi ogarnia panika. I histeria.

Pran przygląda się tej scenie z otwartymi ustami. Za nim fotograf z trudem łapie oddech, potem z niewytłumaczalnego powodu rusza naprzód, być może z nadzieją na zdjęcie. Trafiony zabłąkaną kulą, pada w poszycie. Wygląda teraz jak rozedrgany stos tweedu. Birch posyła w niebo kolejną rakietę świetlną, a przy okazji traci równowagę i (czego będzie żałował do końca życia) spada z drzewa, roztrzaskując kamerę. Ktoś woła lekarza. Inne postacie – hinduskie i europejskie – przemykają między drzewami w mniej lub bardziej zdekompletowanych strojach. Pran patrzy na wszystko z dziwnym uczuciem wyobcowania. To, co się dzieje na jego oczach, nie ma z nim nic wspólnego. Fatehpur najpierw wciągnęło go do swego wnętrza, a teraz wyrzuca z siebie. Jak we śnie Pran cofa się o krok. Żadnej reakcji. Nikt nie zauważy. Nikogo to teraz nie obchodzi. Odwraca się, robi kolejny krok, potem następny. Powoli rusza przed siebie, zanurzając się w las.

Za plecami słyszy jakiś trzask. Obraca się gwałtownie. To major, dziki i widmowy w fosforyzującym blasku, z krwawą raną na głowie, z rękami zaciśniętymi na strzelbie tak mocno, że widać bielejące kostki.

– Mój chłopiec – mówi słabym głosem, z widocznym wysiłkiem.

– Nie jestem pana chłopcem – odpowiada Pran.

Oczy majora rozszerzają się jak pod wpływem zdziwienia. Privett-Clampe opada na kolana, wypuszcza broń z rąk i wolno osuwa się na ziemię.

Pran stoi przez chwilę nad martwym cielskiem z białymi kolanami i wystającym brzuchem, celującym w atramentowe niebo. Potem rusza w dalszą drogę. Nie jest sam. Towarzyszy mu czworo świecących oczu. I szmer gorących oddechów. Tygrysy też straciły cierpliwość. I jak on odchodzą. Cała trójka zmierza wspólnie ku granicy z Indiami Brytyjskimi.

CZĘŚĆ III. BIAŁY CHŁOPIEC

٭

Droga prowadząca do Amritsaru wydaje się Jiwanowi Singhowi bardzo spokojna. Mlaskając językiem, wskazuje ją bratu. Niższy o głowę i młodszy o rok Abhay przytakuje z poważną miną. Droga jest pusta. Dzień upalny. Chłopcy machają nogami, mrużą oczy przed słońcem i raz po raz cmokają. Widać wtedy ich zepsute żółtawe zęby, najbardziej rzucającą się w oczy spuściznę po ojcu. Wóz w tumanach kurzu toczy się naprzód z ładunkiem glinianych garnków, które klekoczą przy każdym wstrząsie i każdej koleinie. Bezimienny bawół rodziny Singhów, unieruchomiony między dwoma dyszlami, macha ogonem, zganiając muchy z kościstego zadu.

Kobiety w wiosce mówią, że garncarz Bishen Singh nie grzeszy rozumem, jedyne, do czego się nadaje, to płodzenie synów. Ma ich sześciu; umarło tylko dwóch. To żadna sztuka płodzić dzieci. Wszyscy synowie Bishena Singha mają po nim tępotę i paskudne zęby. Bishenowi Singhowi naprawdę brak piątej klepki. Tylko on mógł wpaść na pomysł wysłania synów na targ do Amritsaru w takiej sytuacji. I tylko synowie Bishena Singha mogli bez jednego pytania zabrać przypadkowego wędrowca, który teraz drzemie obok nich na wozie.

Wóz toczy się wolno do Amritsaru. Sahib, który sposobem mówienia wcale nie przypomina sahiba, budzi się i zaczyna drapać.

– Daleko jeszcze? – pyta.

– Godzina, sahib – odpowiada Jiwan Singh.

Młody nieznajomy kiwa głową, chwyta palcami przód przepoconej koszuli khaki i potrząsa nią, wietrząc lśniącą od potu pierś. Potem znów zapada w sen. Przespał cały ranek. Gdyby nie spał, dostrzegłby niespokojne twarze wartowników przy moście kolejowym albo gruzy ostatniej mijanej wioski, zbombardowanej w odwecie przez samoloty sahibów. I wyczułby złowrogą ciszę. Od samego rana mały wóz zanurzał się w niej coraz głębiej.

Tego rodzaju cisza potrzebuje czasu. Zalegała stopniowo od paru miesięcy, po każdym straszliwym wydarzeniu coraz bardziej złowieszcza. Pendżab to spichlerz Indii Brytyjskich. I nieustające źródło rekrutów. Dla sahibów ta nizinna kraina pól poprzecinanych kanałami nawadniającymi i rzekami o niskich błotnistych brzegach jest wszystkim, a ostatnio czuli, że wymyka im się z rąk. Zaczęło się od pogłosek. Tajne rozmowy Hindusów z Rosjanami i Niemcami. Bolszewizm, bunt – nieuchronne skutki edukacji miejscowej ludności, jak utrzymują zwolennicy rządów twardej ręki. Ulotki rozlepiane w miejscach publicznych. „Bądźcie gotowi zabijać i umrzeć”. Później pojedyncze znaki. Marsz hindusów, do którego dołączyli muzułmanie. Okrzyki: „Mahatma Gandhi ki-jay!”. Tańce na ulicach i bicie w bębny. Religijni wrogowie pijący z jednego kubka. Sahibowie zaczęli liczyć broń i mówić między sobą, że czas rozmów się skończył. Na domiar złego żołnierzy dziesiątkowała grypa. I tak niewiele było białych twarzy w brunatnym morzu, jakie ich otaczało. Jak Pendżab długi i szeroki, w klubowych palarniach toczyły się dyskusje o mocnym rządzie, zbrojnym uderzeniu, i to zdecydowanym.

Atmosfera gęstniała. Zaczęły się masowe wiece. Babu z Kongresu nawoływali do strajków. Tłum na meczu krykieta wdarł się na boisko, zniszczył bramkę, powyrywał paliki i groźnie nimi wymachiwał. Przyszły nocne aresztowania. Przywódców ruchu narodowego wywieziono poza granice stanu. Inny bezładny rozwścieczony tłum zgromadził się w Aitchison Park, w niebezpiecznej bliskości dworca kolejowego i telegrafu. Ktoś rzucił kamieniem w stronę schludnych rządowych bungalowów, skrywających schludne anielskie żony i anielskie dzieci w schludnych ubrankach. Oczywiście żołnierze otworzyli ogień. Wypaloną słońcem trawę zasłały trupy. Od tego się zaczęło.

Wreszcie na rozedrganym z gorąca horyzoncie ukazują się mury miasta. Sahib budzi się, gdy wóz przejeżdża przez bramę Ghi Mandi. Na jego widok angielscy żołnierze otwierają usta ze zdumienia. Jeden z nich podchodzi bliżej z wycelowanym w ich stronę karabinem, ale nie każe im zejść. Jiwan, Abhay i sahib wjeżdżają do spalonego, pogrążonego w ciszy miasta.

– Dalej już pójdę – mówi Pran. – Dziękuję.

Chłopcy kiwają głowami i mlaskają słowa pożegnania. Zostawiają Prana obok kupy gruzów, wypalonego szkieletu Alliance Bank.

Działy się tu straszne rzeczy. Przerażające. To miejsce pulsuje od wspomnień. Solidne drewniane meble wywlekane na ulicę i oblewane naftą. Wykrzywiona w krzyku i czerniejąca twarz dyrektora banku, pana Thompsona, spalonego żywcem przez wyjącą tłuszczę.

Na widok Prana ludzie przystają, posyłając mu nienawistne spojrzenia. Od prawie dwóch tygodni jedynymi sahibami w mieście są patrolujący je wojskowi. Kobiety i dzieci sahibów przewieziono do fortu Gobind Garh. Skąd nagle ten chłopiec, który spaceruje po ulicach i przygląda się zgliszczom niczym turysta? Ponad okopconymi dachami wyrasta lśniąca kopuła Złotej Świątyni. Niepomny wrogich reakcji przechodniów, Pran zmierza w jej kierunku.

Miasto naszpikowane jest wspomnieniami. Podpalenia i plądrowanie. Po bankach poczta. Potem posterunek policji. Angielskie sklepy na Hali Bazaar. Biali zatłuczeni na śmierć. Pani Easdon, lekarka w szpitalu, smaruje sobie twarz czarnym atramentem i w pośpiechu wkłada sari, gdy na dole w aptece napastnicy rozbijają butelki i gwałcą anglo-hinduskie siostry. Gdzie indziej, w spokojnym mieście Dżalandhar, wieczorne przyjęcie u generała przerywa nadejście telegramu. „Spodziewałem się tego – mówi generał niespokojnemu posłańcowi. – Szykuje się niezła zabawa”. Goście odprowadzają go na werandę Flagstaff House z drinkami w rękach i machają mu na pożegnanie.

Pran nie zapuszcza się głębiej w Dżalijanwala Bagh. Czuje tu złowrogą aurę nieobecności i mija to miejsce szybkim krokiem. Jedyny ruch odbywa się nad ziemią. To para jastrzębi, które ciągle krążą w powietrzu, choć minął już tydzień. Wejście jest wąskie i prowadzi ku czemuś, o czym Pran nie wie, a czego nie chce oglądać. Rozległy plac, otoczony ze wszystkich stron wysokimi murami, idealny na potrzeby wielkich zgromadzeń.

Tydzień temu… Popołudniowe cienie wydłużały się coraz bardziej, gdy pięćdziesięciotysięczny tłum słuchał przemowy nawołującej do nieposłuszeństwa wobec nowego prawa. Wąskie przejście broniło wozom pancernym dostępu na plac, co wyprowadziło generała z równowagi, gdyż miał nadzieję użyć ciężkich karabinów maszynowych. Panował niemiłosierny upał, a generałowi jak zwykle dokuczał nieznośny ból, z którym nie zdradzał się przed nikim, a który towarzyszył mu od lat. I choć dwukrotnie pogruchotane nogi wysyłały w górę pleców, ku głowie, strumień kłujących szpilek, generał jako dowódca przyjmował za punkt honoru nieokazywanie słabości przy podwładnych. I zamiast się skarżyć, wprowadził na plac pięćdziesięciu uzbrojonych w karabiny sikhów i Gurkhów i ustawił ich w szeregu.