Выбрать главу

NIEZALEŻNA SZKOCKA MISJA DLA POGAN

Falkland Rd. Bombaj.

Indie Pastor – wielebny A.J. Macfarlane

„Czyż pozwolimy im umrzeć w ciemności, skoro sami

poznaliśmy światło Boga?”

Część tekstu jest nieczytelna, zapaćkana czerwoną i żółtą farbą, pozostałościami po ubiegłorocznym święcie Holi, kiedy to rozbawieni Hindusi omal nie wzięli misji szturmem (w nastroju zabaw)’, ma się rozumieć). Robert wyjmuje coś z kieszeni. Zegarek na rękę z brązowym skórzanym paskiem. Ukradkiem spogląda przez ramię, by się przekonać, czy żadne z Macfarlane’ów nie wyszło za nim, zakłada zegarek na przegub, chucha na tarczę i poleruje ją o spodnie. Teraz jest gotów. Jego wyjściowy wizerunek jest kompletny. Miody, elegancki mężczyzna wkracza na swoje terytorium. Bobby Piękniś, książę najbardziej znanej spośród dzielnic czerwonych latarni, bagna moralnego Indii: Falkland Road.

Falkland Road przechodzi wieczorną transformację od chaosu dnia do chaosu nocy. Zmiana rytmu jest subtelna, być może nawet niewyczuwalna dla postronnego obserwatora. Uliczni przekupnie ciągle odbywają swój mozolny marsz w górę i w dół ulicy, oferując lodowatą wodę, owoce, przekąski i bidi. Ręczne wózki, dwukółki, rowery i czarne auta z przeraźliwie dźwięczącymi klaksonami ciągle torują sobie drogę wśród posępnego tłumu, rozjeżdżając odpadki i wciskając je w ziemię. W powietrzu nadal dominuje woń smażonej cebuli i lampek oliwnych. I oczywiście główna atrakcja ulicy: dziewczęta na schodach i drewnianych balkonach ciągle piszczą słowa zachęty i obrzucają inwektywami każdego, kto wpadnie im w oko. Ale w miarę jak gaśnie światło dnia i słabnie upał, ulicę zapełnia nowy rodzaj ludzi. Mężczyźni zbici w gromadki przy kramach z paan są bardziej rozwichrzeni, a ich rozmowy pełne sekretów. Kobiety, zwyczajne kobiety, rzadkie zjawisko w ciągu dnia, całkiem zniknęły. Pojedynczy przechodnie przemykają chyłkiem bez rozglądania się na boki. Spieszą do domów, by przy kolacji opowiedzieć żonom, co się zdarzyło w ciągu dnia. Falkland Road biorą teraz we władanie grupki trzymających się za ręce chłopców, którzy z oczyma błyszczącymi od taniego araku wolnym krokiem mijają szeregi otwartych drzwi. Ich pikantne żarty to przybierają na sile, to cichną, w zależności od tego, czy w pobliżu są dziewczęta, czy zabijaki o chmurnym spojrzeniu, szukający zaczepki albo okazji łatwego zarobku.

Robert wkracza w ten świat żwawym krokiem mieszkańca miasta, rzucając ukradkowe spojrzenia na prawo i lewo. Nie wie, dokąd idzie. Nie musi tego wiedzieć. Sens i cel tej wędrówki jak zawsze zostaną mu wyjawione bez szczególnego wysiłku z jego strony.

– Bobby? Bobby!

Maria Francesca woła go z okna pierwszego piętra Goa House. Obok niej stoi nieznana mu dziewczyna. Maria opiera się o rozchwianą balustradę. Jej pełne, dorodne piersi wylewają się z obcisłej bluzki.

– Witaj, Mario! – Robert macha do niej ręką.

– Witaj, Piękny! Dobrze, że cię widzę! Jeden z klientów chce butelkę! Polecisz na róg? Czekaj, zrzucę ci pieniądze!

Maria zawija kilka monet w gałganek, wiąże go na supeł i rzuca wprost w ręce Bobby’ego niczym ukochana rzucająca kokardę swemu ukochanemu. Bobby idzie do straganu po alkohol. Reszta będzie dla niego.

Dziesięć minut później, roztaczając wokół zapach rumu Marii i aromat jej wody różanej, który przeszedł na niego po dziękczynnym uścisku, otrzymuje następne zlecenie. Tym razem z jednego z droższych domów. Anglo-hinduskie dziewczęta mamy Paul tak sumiennie zabawiały młodego brytyjskiego marynarza, że teraz ktoś musi go bezpiecznie odholować na statek. Mama Paul wciska Bobby’emu parę monet do ręki. Byle tylko facet nie padł na ulicy albo nie przyszło mu do głowy, że został okradziony, i nie przyprowadził policji pod jej drzwi.

– A został okradziony? – pyta Bobby zuchwale i patrzy na bezwładną postać na podłodze salonu.

Mama Paul podnosi rękę, jakby chciała wymierzyć mu policzek, i krzywi usta.

– Na imię mu chyba Norman, ale trudno zrozumieć, co mówi. Marynarz jest tak pijany, że ledwo trzyma się na nogach. Po wyjściu na ulicę okazuje się, że nie pamięta, gdzie stoi jego statek.

– A nazwa? Jak się nazywa statek? – docieka Bobby, uginając się nieco pod ciężarem mężczyzny.

– A kogo to obchodzi? Mnie nie.

– Rano zmienisz zdanie.

Ta uwaga była niemądra. Marynarz rzuca Bobby’emu wojownicze spojrzenie i próbuje stanąć o własnych siłach.

– Ty gnojku!

Bobby puszcza go, a wtedy mężczyzna wpada na jakiegoś przechodnia i wszczyna krótką, bezładną bójkę. Tak przebiega reszta drogi. Zanim marynarz zostaje przywleczony na nabrzeże, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa stoi jego statek, zegarek Bobby’ego („prezent” od innego pijanego wilka morskiego) pokazuje za kwadrans ósmą. Cholera! Bobby puszcza się pędem w stronę misji. Pani Macfarlane jest nieco bardziej spostrzegawcza od męża. Już zaczyna podejrzewać, że związki jej sługi z sąsiedztwem misji są bliższe, niż powinny.

Od tamtego wieczoru, gdy Robert pojawił się na progu misji z pytaniem, czy mógłby pracować w zamian za jedzenie, zmienił się, i to bardzo. Przedstawił się wtedy innym imieniem, twierdził, że jest Anglikiem i potrzebuje pomocy. Elspeth Macfarlane nie uwierzyła mu. Było jasne, że chłopak jest mieszańcem, bękartem jakiegoś brytyjskiego żołnierza, dorastającym na ulicy. Ale ponieważ był bardzo ładny i miał ogładę, nakarmiła go ryżem i dałem w saloniku, a po półgodzinie przyglądania mu się w trakcie jedzenia przekonała samą siebie, że potrzebuje służącego. Hołdując hinduskim zwyczajom, postanowiła dać mu imię księżyca, który akurat zaglądał przez okno. Kiedy przybysz umył talerz, powiedziała mu, że może zostać.

Czandra zainstalował się w pokoiku na górze, a ona ze zdumieniem odkryła, jak wielką przyjemność sprawia jej obecność młodego mężczyzny w domu. Tupot nóg na schodach, widok szczupłych przedramion wspartych o stół, gdy czytał książkę, nawet stęchły zapach brudnej pościeli, którą przynosił do prania, wywoływał w niej nagły skurcz, ból połączony z miłością. To były oczywiście najzupełniej niestosowne uczucia. Rojenia głupiej kobiety. On przecież nie był jej synem. Jej synowie nie żyli.

Kiedy mąż zorientował się, co narobiła, chwilowo zapomniał o chrześcijańskiej cnocie miłosierdzia i zażądał, aby powiedziano młodemu darmozjadowi, że ma natychmiast opuścić ten dom. Ale jako że od lat nie rozmawiał z żoną, zapoznanie jej z własną opinią nie było proste. I tak Czandra został. Po kilku miesiącach ukradkowej obserwacji chłopca zza swego śmiesznego muru Andrew zaczął zlecać mu rozmaite zadania i pouczać w sprawach moralności, aż przeszedł do lekcji łaciny, historii i gramatyki angielskiej.

Mimo szczerych chęci Elspeth nie potrafi się gniewać, gdy Czandra przybiega bez tchu, spóźniony przynajmniej o dziesięć minut.

– Gdzie byłeś? – pyta, pakując rzeczy potrzebne u pani Pereiry.

– Poszedłem… Poszedłem się przejść. Na Apollo Bunder. Obejrzeć statki.

– Za dużo czasu tam spędzasz. Nie masz nic lepszego do roboty? Żadnej nauki? W pokoju posprzątane?

– Tak, Ambaji. Nie. Tak. Nic.

– Spóźnimy się na spotkanie.

– Przepraszam.

Elspeth kręci głową. Oboje wychodzą do domu pani Pereiry. Po drodze pani Macfarlane obserwuje, jak Czandra łowi obrazy i dźwięki Falkland Road. Paru sklepikarzy skinęło mu głową na powitanie. Ten chłopak jest jak kameleon. Zdaje się chłonąć wszystko, czego dotknie. Kiedy zjawił się u nich, był taki niezdarny, taki obcy. Teraz jest częścią tego miejsca. Skręcają już w Grant Road, gdy Elspeth dostrzega zegarek, wyglądający spod jednego z eleganckich białych mankietów. Nie po raz pierwszy martwi się o niego.

Pani Pereira mieszka w bok od Grant Road w domu za murem. Na niewielkim podwórku powyginane drzewo nim skrywa przed ciekawskim wzrokiem ludzi jej konszachty z zaświatami. Sąsiedzi nie pozwalają dzieciom zbliżać się do jej drzwi. Gdyby za bardzo hałasowały, stara wiedźma mogłaby rzucić na nie urok. Czasem ktoś odważniejszy przychodzi do niej po radę. Reszta biega do konkurencji odczyniać uroki, które jakoby na nich rzuciła. I na nic się zdadzą wyjaśnienia, że pani Pereira nie jest czarownicą, lecz naukowcem. Na nic się zda powtarzanie, że to nie żadne hokus-pokus, tylko przekaz nadziei. W tych dniach zamiast wyjaśniać, pani Pereira woli wznieść się ponad plotło. Jej reputacja ma też dobre strony, między innymi możliwość zachowania prywatności. Umysł tej kobiety zaprzątają wzniosłe sprawy. W zaciszu udekorowanego zielonymi kotarami salonu pani Pereira pokonała śmierć.

Bobby idzie za panią Macfarlane na trzecie piętro. Gdy jego chlebodawczyni puka do drzwi, czeka o krok za nią. Przez drzwi sączy się śpiew. Elspeth patrzy na Bobby’ego oskarżycielsko. Spotkanie już trwa. Spóźnili się. Słychać dźwięk odsuwanej zasuwy. Mabel, córka pani Pereiry, prowadzi ich do środka. Jej matka, zwalista kobieta o ziemistej cerze, spowita w wyblakłą szatę z żółtego jedwabiu, intonuje z obecnymi melodyjną pieśń. Machając w powietrzu opuchniętymi palcami, niczym dyrygent, robi kwaśną minę na widok spóźnialskich i gestem zaprasza Elspeth do kręgu. Bobby zamierza wyjść i poczekać na zewnątrz, ale ku jego zdumieniu Elspeth patrzy na gospodynię i po otrzymaniu niemej zgody daje mu znak, że ma zostać. Nigdy przedtem tego nie robiła. Bobby przestępuje z nogi na nogę. Nie jest do końca pewien, czy chce wziąć udział w eksperymencie.

Śpiewający ludzie zgromadzeni wokół stołu pani Pereiry tworzą barwną mieszankę. Wysoki Anglik w średnim wieku stoi wyprostowany jak struna, z rękami założonymi do tyłu, wyrzucając z siebie słowa jak podczas perfekcyjnego wykonania szkolnej piosenki. Wytworny młody Hindus obok niego bez przerwy przesuwa palcami po nakrochmalonym kołnierzyku. Milcząca, wymizerowana Mabel o zapadniętych oczach ukradkiem rzuca mu tęskne spojrzenia. Na prośbę matki kręci korbką gramofonu. Wszyscy śpiewają: