Выбрать главу

Gdy wyzdrowiała, Andrew nie posiadał się z radości. Elspeth z entuzjazmem rzuciła się w wir zajęć w misji i po raz pierwszy spróbowała zaprzyjaźnić się z ludźmi, pośród których żyli. Czuła, że kocha Andrew za to, że ją tu przywiódł, a on zabierał ją na wędrówkę po slumsach w poszukiwaniu kandydatów do nawrócenia.

– Co usiłuję dla was zrobić, ja, człowiek z dalekiej Szkocji? Tylko dźwignąć was z upadku! Wziąć was za rękę i pokazać właściwą drogę! Uszlachetnić wasze serca, tchnąć w nie moralne zasady, na których wspiera się szkocki charakter! Ślubuję wam to! Będę żył pośród was jako przykład prawości. Przyjdźcie do mojego kościoła, a gdy wyjdziecie z niego, ludzie powiedzą o was: dobry z niego mężczyzna, dobra z niej kobieta…

Czasem przechodnie przystawali i słuchali. Częściej po prostu szli dalej. Ponieważ Andrew mówił po angielsku, większość ludzi, do których usiłował trafić, nie rozumiała jego przesłania. Elspeth zwróciła mu na to uwagę, lecz Andrew niechętnie odnosił się do idei przyswojenia sobie miejscowego języka, nie mówiąc już o głoszeniu w nim nauk. Tłumaczył jej, że językowi angielskiemu moralność jest przyrodzona i że samo jego brzmienie prowadzi ku Bogu. Elspeth spytała, jak sobie radził wśród tubylców w Asamie. Odpowiedział, że liznął trochę ich mowy, to oczywiste, ale kładł nacisk na nauczanie po angielsku. Angielski i Chrystus, Chrystus i angielski. Nierozłączna para.

Elspeth uważała tę metodę za niezbyt skuteczną. Jej złość budziło też coś innego. Do tej pory myślała, że w ich małżeństwie to Andrew jest otwarty, wtapia się w Indie, które ona tak od siebie odpychała. Teraz dostrzegła innego człowieka. Aroganckiego i ograniczonego. Z powodu mocno zakorzenionej tradycji religijnej Indie zawsze były dla misjonarzy twardym orzechem do zgryzienia. To nie Afryka, gdzie – jak słyszała – tubylcy masowo padali na twarz po jednym kazaniu. Do tej pory Andrew odniósł niewielki sukces. Kiedy Elspeth ponownie zaszła w ciążę (po prawie trzech latach w Bombaju), Niezależna Szkocka Misja dla Pogan miała na koncie zaledwie dwóch nawróconych. Obaj niedotykalni, pomagali dorywczo w zamian za jedzenie, a w niedzielę często trzeba było siłą wyciągać ich z pobliskiego sklepiku z paan i wlec na mszę.

Andrew uznał, że drugi poród w Bombaju stanowi dla Elspeth zbyt wielkie ryzyko. A że nie mieli dość pieniędzy na podróż dla całej rodziny, ustalili, że pojedzie sama z małym Duncanem i zatrzyma się w Edynburgu u Gavinów, małżeństwa byłych misjonarzy. Tam miał przyjść na świat Kenneth. Kiedy Elspeth machała mężowi z pokładu parowca płynącego do Liverpoolu, czuła dreszcz podniecenia. Jedzie do domu! Starała się zachować pod powiekami wizerunek Andrew, ale często ginął, przyćmiony widokiem stadka delfinów czy skomplikowaną intrygą w powieści Marie Corelli, rozłożonej na kolanach.

Szkocja była cudowna. I obca. Jeszcze na statku Elspeth obawiała się, że kocha Szkocję za bardzo, by znów ją opuścić. Tymczasem po przyjeździe z najwyższym zdumieniem przekonała się, że jej cząstka zapuściła korzenie w slumsach Bombaju. Powrót do domu był niczym odwiedziny u samej siebie z czasów dzieciństwa. Naładowany emocjami i odrobinę zawstydzający. Pierwszy posiłek, złożony z pieczeni wołowej i ziemniaków, wycisnął jej łzy z oczu. A kiedy Susan i Petie przyjechali z wizytą, uściskała ich na powitanie tak mocno, że Petie spytał, czy chce już na samym początku wydusić z nich życie. Ojciec był zbyt chory, by przyjechać. Tydzień później siedziała przy nim w saloniku od frontu i znów płakała. Trzymała ojca za rękę, a on patrzył spłoszony przez okno i pytał już trzeci raz, czy jest panią Ferguson i czy przyniosła kolację.

Gavinowie znali Andrew z Asamu. Mówili o nim w sposób, który czasem budził jej niepokój. Pani Gavin pytała o jego silną wolę. W takim miejscu musi być przecież narażony na straszne pokusy. Elspeth odparła, że nigdy w życiu nie spotkała człowieka o równie żelaznej woli, na co pan Gavin prychnął nad herbatą. Parokrotnie mówił o pracy Andrew z upadłymi kobietami, jakby miał wątpliwości co do charakteru tego zajęcia. „Ale teraz Andrew ma Elspeth – strofowała go pani Gavin. – Ona jest jego siłą”.

Narodziny Kennetha były dla Elspeth niemal równie trudne, co Duncana. Lekarz w szpitalu oświadczył młodej matce, że może nie przeżyć kolejnego porodu. Doradził wstrzemięźliwość. „To może być trudne dla męża – powiedział – ale jest przecież duchownym i kocha panią. Jestem pewien, że zrozumie”. Dali jej list z opisem jej nadwątlonego zdrowia. Lekarz zerkał znad okularów, gdy przesuwał go po blacie biurka w jej kierunku. „To powinno go przekonać” – dodał.

W drodze powrotnej do Indii z dwoma synami Elspeth poczuła, że wszystko się zmieniło. Dotąd krążyła wokół Andrew niczym satelita w polu oddziaływania gazowego olbrzyma. Poczuwszy na pokładzie liniowca pierwszą falę bombajskich zapachów, odległą woń palonego drewna, niesioną wiatrem nad powierzchnią morza, wiedziała, że ten obraz jest już nieprawdziwy. Indie są teraz częścią jej własnej orbity.

Nowe oblicze Elspeth zmieniło misję nie do poznania. Wbrew utyskiwaniom Andrew zatrudniła miejscowego nauczyciela języka i zaczęła wędrówkę po slumsach i burdelach, odkrywając dla siebie miejsce, w którym żyła. Wszędzie ogłaszała, że jeśli ktoś potrzebuje opieki medycznej, ma zwrócić się do jej męża, i że po niedzielnej mszy w kościele będą lekcje angielskiego. Po kilku miesiącach w misji tętniło życie. Paru młodych ludzi się nawróciło.

Sukces uradował ją i zaszokował. Dlaczego osiągnięcie celu okazało się takie proste? Ujrzała nowego Andrew, zagubionego Andrew, skrywającego bezideowość pod warstewką mocnych przekonań. Jej czujność rosła, wzmocniona jeszcze fizycznym dystansem, nakazanym w liście lekarza. Patrzyła, jak w miarę czytania twarz męża purpurowieje pod wpływem ledwo hamowanego gniewu. Żadne słowa nie były już potrzebne. W nocy czuła obok siebie jego napiętą, urażoną obecność. Próbowała go pocieszyć, ale odepchnął jej ręce. „To gorsze niż nic – mruknął. – Gorsze od tego, co było przed twoim przyjazdem”.

Zachowywał się tak, jakby to była jej wina, jakby zrobiła to celowo. Nie rozumiał, że ona też coś straciła. Zawsze łączyła ich cielesna bliskość. Używali ciał jako rękojmi związku; gdy on był zły, gdy ją dręczyły wątpliwości. Teraz ona też coś opłakiwała, choć ta jej cząstka, której wyznaczyła rolę obserwatora, odczuwała skrywaną ulgę, że nie musi naginać się do woli męża, gdy jej wiara w niego słabnie coraz bardziej. Czasem nie mogła tego znieść i przywoływała Andrew do siebie, ale zawsze kończyło się to źle – dotykaniem, uściskami, przeprosinami. Bycie razem stało się gorsze niż bycie samemu.

Przez parę lat wszystkie problemy zagłuszało nowe gwarne życie. Pod misją zawsze stał ogonek czekających na poradę medyczną, która w wykonaniu Andrew przybierała zazwyczaj formę wykładu na temat higieny osobistej. Kobiety z Falkland Road zaczęły traktować szkołę jak ochronkę dla dzieci. Wreszcie misja znalazła sobie niszę w ekosystemie ulicy. Elspeth uśmiechała się do jaskrawo ubranych matek, te uśmiechały się do niej. Pod uśmiechami kryła się wzajemna fascynacja. Elspeth zwróciła uwagę, jak patrzy na nie Andrew. Z udręką w oczach. Z wymuszonym potępieniem. Zastanawiała się, jaką grę prowadzi, na jaką próbę się wystawia.

Wydawało się, że przemoc chodzi za Andrew krok w krok. Kiedyś omal nie doprowadzi! do zamieszek, gdy grzmiał na widok muzułmańskiej procesji mijającej budynek misji. Innym razem na progu salonu Elspeth stanął młody angielski policjant. Przykro mu, że przeszkadza, ale jej mąż jest w areszcie. Awantura z katolickim księdzem. Gdy przyprowadził ją do kotwala, ten z trudem skrywał rozbawienie. Zawsze to samo. Andrew sam przeciw całemu światu. On ma rację, reszta się myli.

Duncan i Kenneth podrośli. Nadszedł czas wysłania ich do szkoły w Szkocji. Kiedy chłopcy zmaleli do rozmiarów powiewających chusteczkami kropek na horyzoncie, w życiu Elspeth nie istniało już nic, co mogłoby odciągnąć jej uwagę od męża. Ale prawda była taka, że Elspeth się zakochała. Nie w innym mężczyźnie, lecz w innym sposobie myślenia, co było jeszcze gorsze. Stopniowo wizyty nauczyciela zaczęła uzupełniać głębszymi studiami. Wyprawy do muzeum i ruin wkrótce doprowadziły ją na wykłady i zapoczątkowały nocne czytanie pism. Zyskała hinduskich przyjaciół, chodziła na obiady do ich domów i czuła, jaką nieopisaną przyjemność daje jej siedzenie na ziemi i jedzenie palcami. Obserwowała obchody święta

Ganapatiego na plaży, gdzie nieprzebrany tłum czcicieli zanurzał jego ogromny posąg w oceanie. Zaglądała do wnętrz świątyń, usiłując dostrzec w ciemności figurki bóstw wysmarowane ghi. Któregoś roku w dniu Holi Andrew wyszedł na dziedziniec i stanął twarzą w twarz z własną, roześmianą od ucha do ucha żoną w mokrym, przylepionym do ciała ubraniu powalanym farbkami. „Stajesz się jedną z nich! Ciągną cię w bagno!” – krzyczał.

Dla niej była to czysta magia. Świat, który odnalazła, przenikały tajemnice. Zawsze ciągnęło ją wszystko, co fantastyczne i osobliwe. Teraz odkryła, że ten świat różni się zupełnie od wyobrażeń Andrew o nim. Pewność jej męża, kiedyś tak pociągająca, wydawała się teraz dziecinnie arogancka. Jak śmiał? Jak mógł stawiać swoją księgę i czystość przeciw nieskończonym tajemnicom wszechświata?