Выбрать главу

Tymczasem Elspeth oddalała się coraz bardziej. Przestała go pytać o zgodę w różnych sprawach, z przypominającymi małpy ludźmi rozmawiała szybko wyrzucanymi z gardła sylabami, których nie rozumiał. Nie dotykała go, za to huśtała na kolanach małpie dzieci. Czuł się tak, jakby patrzył na żonę obcującą z psem albo koniem. Później uświadomił sobie, że wybuch wojny uchronił go przed czymś strasznym. Przelatywały mu wtedy przez głowę rozmaite myśli, obrazy krwi i zemsty ze Starego Testamentu. Kajzer je rozwiał, a raczej skierował na inne tory. Karykatura w „Illustrated News”. Żądne krwi monstrum w spiczastym hełmie. Ludzie w Bombaju nigdy nie uosabiali sił ciemności w tak prostej i obrazowej formie. Andrew znienawidził Niemców z całego serca. Na jakiś czas stali się wyłącznym tematem jego ulicznych kazań. Przechodnie na bazarze patrzyli, jak z wysokości skrzyni po herbacie pomstuje na demonicznych Hunów, plując w zapamiętaniu śliną i wygrażając zaciśniętymi pięściami. Był nawet gotów przymknąć oczy na okultystyczne praktyki żony, tym bardziej że po raz pierwszy od lat uklękli razem do modlitwy.

Unoszony zapałem wojennym Andrew oczekiwał, że zostanie poproszony o ofiarę. Tęsknił za ofiarą. Ale brak wyobraźni sprawił, że choć Kenneth i Duncan walczyli we Francji, nawet mu przez myśl nie przeszło, by Bóg miał zażądać jego synów. Wprawdzie Abraham położył Izaaka na ołtarzu, lecz Pan powstrzymał jego rękę. Andrew nigdy nie dostąpił łaski takiej próby i nic nie powstrzymało niemieckich karabinów maszynowych. Telegramy zadały zbyt wielki ból, by zostawić miejsce na gniew. Kiedy Elspeth oznajmiła, że nie wierzy już w jego Boga, i opowiedziała bajeczkę o reinkarnacji i srebrzystych duchach, jakaś cząstka Andrew chciała wyciągnąć ręce i przytulić ją mocno. Byle tylko chłopcy wrócili. Byle tylko zbudować pomost nad przepaścią ziejącą między nim a światem.

Zamiast tego zbudował mur. Cegły, jedna na drugiej, spojone resztkami jego cnoty, przypominającej wróbla rozpaczliwie trzepocącego skrzydłami, gdy eksperymentator wypompowuje życiodajne powietrze ze szklanego pojemnika. Czuł, że nie ma wyboru. Mur dał Macfarlane’om złudzenie równowagi. Elspeth zyskała przestrzeń do prób połączenia się z synami na planie astralnym, a Andrew do rozmyślań o Bogu, winie i Rozumie. Powziął zamysł, którego realizacja miała mu wypełnić resztę czasu na ziemi. Badania fizjologicznych podstaw duchowości. Doszedł do przekonania, że wyjątkowa zdolność białego człowieka do wiary musi mieć swoje uzasadnienie w jakiejś właściwości umysłu albo ciała. Klucza do rozwiązania tej zagadki miała dostarczyć anatomia porównawcza. Andrew gorliwie przystąpił do badań.

Kiedy zjawił się chłopiec, Andrew był bliski obłędu, grzęznąc w statystyce i skalach pomiarowych. Usłyszawszy hałas na podwórku, zszedł z laboratorium i obserwował zza muru, jak Elspeth oprowadza młodego oberwańca w brudnym ubraniu khaki po swojej części misji. Później zauważył, że przydzieliła mu jakieś prace wokół domu. W jego sercu natychmiast zakiełkowało podejrzenie. A kiedy odkrył, że mimo białej skóry i szlachetnych rysów twarzy dzieciak ma skażoną krew, wiedział już, że wszystkie najgorsze podejrzenia się sprawdziły. Elspeth stacza się coraz niżej. Zostanie obrabowana i oszukana. Napisał list, w którym wyłożył swoje zastrzeżenia, i wsunął go pod jej drzwi. Elspeth nie dała po sobie poznać, czy znalazła i przeczytała list. Chłopiec został.

Andrew szpiegował go zza muru. Obserwował, jak się krząta, wykonując zlecone prace. Czuł się jak nawiedzony przez ducha. Przyszło mu żyć blisko istoty, której bał się najbardziej – białej, ale nie białej, pośredniego stadium między jego nieżyjącymi synami a potworkowatą córką. Pewnego dnia chłopak naprawiał na podwórku krzesło. Z domu wyszła Elspeth. Stanęła za nim i z osobliwym uśmiechem patrzyła, jak pracuje. Prawie nieświadomie wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach. Chłopiec podniósł głowę i uśmiechnął się do niej. Andrew poczuł ściskanie w gardle. Tego popołudnia zawołał przybłędę i szorstkim głosem kazał mu pozamiatać swoją część podwórka.

Wkrótce uczył Roberta poprawnej angielszczyzny w mowie i piśmie oraz podstaw kultury. W ramach eksperymentu. Chciał się przekonać, jaki wpływ na zdolności intelektualne i moralne ma jego mieszane pochodzenie (o którym ze zrozumiałych względów chłopak mówił bardzo niechętnie). Występując w roli nauczyciela, uważnie obserwował swojego ucznia. Chłopiec był zadziwiająco bystry i chętny do nauki, niemal pazerny na wiedzę. Ku swemu niepomiernemu zdziwieniu Andrew nie szczędził mu pochwal i napomnień. Poza tym chłopiec pełnił funkcję posłańca, niebiańskiego łącznika między jego światem i światem jego żony.

Anioł, prawdziwy anioł.

٭

Po deszczach nadchodzą chłody. Po chłodach upały. Przez rok, jaki minął od wizyty u pani Pereiry i nadejścia przyrządów pomiarowych wielebnego Macfarlane’a, ciało Bobby’ego twardnieje, a twarz staje się szczuplejsza. Kobiety z Falkland Road ciągle wołają go, gdy przechodzi obok, ale głosem już zmienionym. W ich nieprzyzwoitych żartach jest coś pożądliwego, podszytego pragnieniem i taksowaniem. Bobby wyrósł ze starych ubrań i sprawił sobie nowe. Ubrania sprawiają mu przyjemność. Lubi dotykać czystej koszuli, lubi błysk spinki przy kołnierzyku. Akt wybierania krawata z kolekcji wiszącej na drzwiach szafy ma wartość rytuału. Kropki czy paski? Kim dzisiaj być?

Choć Bobby nadal mieszka w misji, wszyscy i tak wiedzą, że sługą Macfarlane’ów jest tylko z nazwy. Plotka głosi, że tych dwoje prawie się w nim zakochało. Cóż, nie są wyjątkiem. Nie miałabym nic przeciwko temu. Ani ja. Ach, czego bym go nauczyła, gdybym tylko miała okazję…

Przez ten rok Bobby był bardzo zajęty. Jego bombajskie interesy rozrosły się do znacznych rozmiarów. Co wcale nie oznacza, że jest bogaty. Bo kto jest w takim miejscu jak to? Ale Bobby ma chyba coś więcej niż bogactwo. Jest ustosunkowany. Nadal załatwia rozmaite sprawunki dla domów, ale po paan i butelki biegają już młodsi chłopcy. Bobby żyje z prowizji. Pośredniczy w interesach i oferuje trudno dostępne usługi osobom, które cenią dyskrecję i mają wypchany portfel. Czy gustujesz w Żydówkach madame Noor z Bagdadu (Habibi! Habibi!), w banalnych gejszach z Domu Japońskiego, czy szczególnych i bolesnych praktykach, jakie zapewnia tylko Błękitny Motyl, Bobby skieruje, gdzie trzeba. Chodzą słuchy, że sam nie gardzi małym zarobkiem na boku. Bóg jeden wie, ile ofert mu się trafia. Ale Bobby udaje, że go to nie interesuje, a ludzie udają, że mu wierzą.

Nikt nie zna jego przeszłości. I nie ma w tym nic dziwnego. Nikomu nie przyszłoby do głowy pytać Shyam Sena, czemu nie może wrócić do Kalkuty, albo podpytywać Tony’ego Chińczyka o poharatane palce. Niektóre sprawy są poufne. Ale Bobby ma cechę inną niż tajemniczość. Kiedy do kogoś mówi, przejmuje rytm głosu rozmówcy i pozę, rzuca uwagi skrojone na miarę poczucia humoru tej osoby. Mimo fanfaronady, urody i pewności siebie jest w Bobbym coś, co łaknie niewidzialności.

Zdolność Bobby’ego do mimikry pomaga mu w pracy. Potrafi rozśmieszyć szeregowców i kaprali naśladowaniem regionalnej wymowy. „Dobrze być, stary? Nie łamać się. A teraz do rzeczy, panowie. Znam wspaniałe miejsce i mogę was tam zaprowadzić, jeśli sobie tego życzycie…”. Bobby handluje silnie utrwalonymi stereotypami. Czasem snuje się w pobliżu ekskluzywnych miejsc, płacąc portierom, by go nie przeganiali. Jego rozmowy są krótkie i raczej jednostronne. „Jak się pan dzisiaj ma, sir?” „Dobry wieczór, sir, czy mogę w czymś pomóc?”. Przy takich okazjach często się okazuje, że owszem, mógłby pomóc. Szczególnie późnym wieczorem przed Green czy Watson, albo w Byculla Club w dniu wyścigów.

Bobby jest duchem nawiedzającym brzegi morza świateł elektrycznych. Krąży gdzieś na granicy percepcji, materializując się w swym kołnierzyku i krawacie niczym istota na wpół realna, wystarczająco eteryczna, by powierzyć jej swoje sekrety, które wraz z nią rozpłyną się w świetle słońca. Bobby nigdy nie był w żadnym z obserwowanych miejsc. Bobby po prostu zaczepia ludzi, którzy stamtąd wychodzą. Ale Bobby zna jednego z kelnerów w Royal Bombay Yacht Club i kiedyś dzięki niemu mógł obejrzeć bal. Na trawniku płonęły pochodnie, sznury żarówek rozświetlały drewniane podium, na którym członkowie klubu tańczyli z żonami i narzeczonymi, tworząc wir białych pleców i ramion, z przejęciem śledzony przez dwadzieścia par hinduskich oczu.

Czasem za dnia Bobby jest uczniem. Pod czujnym okiem wielebnego Macfarlane’a recytuje kluczowe daty. Bitwa pod Hastings. Magna Carta. Bezkrwawa Rewolucja i Wojna o Ucho Jenkinsa. Jego gramatyka lacińska jest już doskonała. W zamian za lekcje przyprowadza wielebnemu obiekty do fotografowania. Procedura jest za każdym razem taka sama. „Powiedz im, że nie zapłacę” – mówi wielebny. I płaci, ale tylko wtedy, gdy obiekt pochodzi z kasty lub grupy której jeszcze nie ma w kolekcji, i pozuje nago.

Bobby’ego ciekawi, co myśli Macfarlane o ulicznych przyjaciołach swojego ucznia. Albo o jego ubraniach, zachowaniu, chęci do nauki. W spojrzeniu wielebnego nie ma uczucia. Jest wyzwanie, l ocena.

Macfarlane jest zdumiony sposobem, w jaki Bobby studiuje jego księgi. Pewnego dnia ukradkiem zerka do notatnika, w którym prócz listy rzeczowników drugiej deklinacji i bitew angielskiej wojny domowej znajduje zapiski: „Eskimos, palearktyczny lub ugryjski, Chińczyk, Indianin północnoamerykański, Turek, Polinezyjczyk, Tehuelcze, Indianin z północnego-zachodu Ameryki…”. I tak dalej. Wszystkie rasowe podgrupy wyszczególnione przez Haddona. Są jeszcze inne rzeczy. Wykresy. Tabele z miejscem i częstotliwością występowania. Jego fascynacja klasyfikacją wydaje się równie silna, co u Macfarlane’a.