Выбрать главу

W trakcie lekcji nie pada ani jedno zbędne słowo. Obaj porozumiewają się między sobą za pośrednictwem dat, ciągu faktów, typologii. Choć Macfarlane powinien sobie pochlebiać, znajduje w tym coś osobliwego. Ma ucznia, w którego koncentracji wyczuwa jakiś głód, jakąś zachłanność. Coś agresywnego. Instynkt nakazuje się chronić. Wielebny ma niejasne wrażenie, jakby ktoś chyłkiem wysysał mu szpik z kości.

W trakcie wymiany informacji w pokoiku Macfarlane’a na poddaszu wisi coś złowrogiego. Bobby myśli o tym w kategoriach zabawy w wytrzymywanie cudzego spojrzenia. Kto pierwszy mrugnie powieką? Nie rozumie, skąd w nim ta wytrwałość, skąd dziwaczna fascynacja lekcjami z Macfarlane’em. Najbliżej mu do znalezienia odpowiedzi na to pytanie, gdy obserwuje swego nauczyciela przy fotografowaniu obiektów badań. Jak wielebny szponiastymi palcami ustawia modela, jak unieruchamia ciało na tle siatki, jak bierze pomiary. Szerokość miednicy. Kąt nachylenia piersi. Jak kalibruje dane, a potem wpisuje do notesu. Kiedy Macfarlane patrzy przez obiektyw aparatu, jego przygarbione ciało starego człowieka staje się masywnym i posiwiałym wehikułem dla oka, w którym ogniskuje się cała siła. Na jego twarzy zawsze maluje się wtedy napięcie. Pewnego dnia jedna z dziewcząt zaczyna się z nim droczyć. Dotyka się w różnych miejscach i wygina zalotnie. Wielebny odsuwa się od aparatu i wlepia w nią wzrok. Sprawia wrażenie przerażonego, niezdolnego do myślenia. Wreszcie Bobby wywleka stamtąd dziewczynę w obawie, że Macfarlane zaraz zrobi coś strasznego.

We wtorki i czwartki pani Macfarlane wprowadza Bobby’ego w tajniki naukowej duchowości. Towarzystwo Teozoficzne spotyka się w przestronnej sali, obwieszonej transparentami głoszącymi mądrość Mistrzów Himalajskich i szlachetność duchowych poszukiwań. Bobby przychodzi na spotkania razem ze swoją panią i wzbudza powszechny zachwyt. „Jego dusza prześwieca z wnętrza – szepczą między sobą panie i panowie w średnim wieku. – Na pewno będzie adeptem”. Bobby odkrywa, że ładni chłopcy zawsze odgrywali ważną rolę w życiu Towarzystwa Teozoficznego. Sam Nauczyciel, teraz podróżujący z cyklem wykładów po Europie, jest ponoć wyjątkowo przystojnym młodym mężczyzną.

Członkowie Towarzystwa śpiewają pieśni, kwestują i słuchają wykładów o znaczeniu piramid, autorytecie Wed we współczesnym świecie i potrzebie syntezy myśli Wschodu i Zachodu dla wyleczenia psychicznych ran pozostawionych przez wojnę. Czasem Bobby słucha z uwagą. Czasem po prostu rozgląda się wokół, nieodmiennie zadziwiony kongregacją, w której Hindusi i Europejczycy obcują z sobą bez zwracania uwagi na dzielące ich różnice. Atmosfera spotkań jest gorączkowa. Ludzkość od wieków poszukiwała klucza, ścieżki wiodącej ku Prawdzie. Nadchodzi czas spełnienia tych dążeń. W świecie

rozdartym przez wojnę, w którym wzmógł się ruch między żywymi i umarłymi, między tym, co niematerialne, a tym, co materialne w ciele fizycznym, nadchodzi chwila, gdy teozofowie poprowadzą ludzkość ku Szczęściu. Towarzystwo się rozrasta. Na spotkania przychodzi mnóstwo osób, prowadzący odczytują komunikaty z Australii, Holandii, Kalifornii, Brazylii. „Skierujcie swe myśli ku zachodowi – wzywa mówca z Adyaru. – Z wód Pacyfiku narodzi się przyszła rasa, która zajmie miejsce dzisiejszych indoaryjskich przywódców”.

Kiedy do zebranych zwraca się Niemka, na sali wybucha spór. „Frau Doerner przyjechała ze Szwajcarii” – przewodniczący stara się przekrzyczeć wrzawę. Frau Doerner jest wybitną nauczycielką rytmiki. I istotnie pochodzi ze Szwajcarii. Niektórzy uczestnicy spotkania na znak protestu wychodzą z sali, ale Frau Doerner dostaje zgodę na zabranie głosu. W trakcie przybliżania słuchaczom swej filozofii zmysłowego ruchu rytualnego i wyzwolenia Instynktu nerwowo skubie skrawek sari.

Polityka i duchowość uległy dziwnemu przemieszaniu. Na planie materialnym Kongres obiecał swaradż w ciągu roku. Co kilka tygodni kolejny strajk paraliżuje Bombaj. Robotnicy z fabryki, dokerzy i marynarze wychodzą na ulicę, a generalny hartal sprawia, że miasto zamiera na parę dni. Przywódcy polityczni kroczą ku teozofii, przysłuchując się wykładom o chemii okultystycznej i masońskich praktykach Chrystusa w Egipcie. Teozofów z kolei przekonuje się do działania na rzecz samostanowienia Indii, gdyż taką drogę wskazał Pan Świata pani Besant, gdy nieśmiertelny riszi Agastja (Himalajski Mistrz odpowiedzialny za Indie) umożliwił jej kontakt z Najwyższym w Siamabhali, sekretnej górskiej siedzibie Bractwa. Polityczna niezależność Indii oznacza duchową wolność dla świata. Proszę o drobny datek do puszki…

Bobby odkrywa, że jak na ludzi tak mocno skoncentrowanych na rozwoju umysłu i ducha, teozofowie znajdują zadziwiająco dużo czasu dla ciała. W trakcie pewnego popołudniowego przyjęcia, gdy inni stoją w swoich ceremonialnych szatach i popijają herbatę, potężna pani Croft (żona zastępcy inspektora robót publicznych) sprytnie zaciąga go do spiżarni. Tam oznajmia, że jest bardzo wrażliwa na subtelną energię, dzięki czemu zna jego świętą misję. Ale Bobby nie musi się bać; jego sekret jest bezpieczny. Po tym zapewnieniu pani Croft rozpina bluzkę i odsłania piersi. „Namaść mnie, Czandra – dyszy. – Umieść swe usta na tych różowych aureolach”. Bobby, który oczyma wyobraźni widzi salę sądową i białych sędziów, mówi jej, że złożył ślub. „Jaki?” – pyta pani Croft. „Ktoś idzie – kłamie Bobby. – Lepiej niech się pani zapnie”. Przy innej okazji młody pan Avasthi natyka się na Bobby’ego w łazience i zastanawia się głośno, czy ten jeden jedyny raz zezwoliłby mu łaskawie na wyświadczenie pewnej szczególnej przysługi. Bobby pozwala panu Avasthiemu klęknąć, a potem ostrzega, że jeśli nie dostanie określonej sumy, powie wszystkim członkom Towarzystwa o ich umowie. Pan Avasthi płaci i ucieka. Później Bobby czuje wyrzuty sumienia. Pan Avasthi jest nieśmiały i pracuje jako urzędnik w portowym biurze. Niestety, w interesach nie ma miejsca na sentymenty.

Panią Macfarlane cieszy dociekliwość Czandry i wzruszająca chęć służenia mistrzom. Byłaby pewnie srodze zawiedziona, gdyby poznała jego motywy. Bobby przychodzi na spotkania Towarzystwa Teozoficznego w charakterze szpiega pani Pereiry Pani P. ma wielu klientów wśród teozofów, a informacje o ich życiu osobistym, upodobaniach, uprzedzeniach, nadziejach i marzeniach są wielce przydatne w nawiązywaniu zadowalających kontaktów z zaświatami. Pani P. utrzymuje siatkę informatorów złożoną z szoferów, bagażowych w hotelach, pokojówek, służących i wachlarzowych. Bobby dołączył do nich tydzień po pierwszym seansie.

Zgodził się pracować dla pani P. pod warunkiem, że zdradzi mu tajemnice swojego warsztatu. Po długich i zażartych dyskusjach pani P. ustąpiła. Sapiąc i gderając, usiadła do stołu używanego w trakcie seansów i zademonstrowała Bobby’emu pewne techniczne aspekty działania medium, nieznane ogółowi zwykłych uczestników. Z nadzwyczajną u tak tłustej kobiety zręcznością pokazała, jak przechylić stół gwałtownymi skurczami karku, jak niepostrzeżenie wysunąć rękę spod ręki sąsiada i jak za pomocą różnych części ciała imitować klaskanie ducha. W ogólnym zarysie przedstawiła też korzyści wynikające z lekkiej konstrukcji stołu, gdy nadchodzi pora lewitacji. Z niejaką dumą odchyliła dywan i zaprezentowała przemyślny system dzwonków i włączników pomagających uzyskać efekty specjalne. Ożywiona tematem, przybliżyła nawet problem wytwarzania i przechowywania ektoplazmy (na szczęście obyło się bez demonstracji). Wtedy stało się jasne, dlaczego kobiety-media mają przewagę na tym polu. Pani P. wyjaśniła, że odeszła od manifestowania ektoplazmy, odkąd pewien sceptyk zmusił ją do wypicia filiżanki kawy przed zajęciem miejsca i muślin zabarwił się na brązowo. Bobby wyszedł od pani P. dobrze poinformowany, choć było mu nieco żal pani Macfarlane.

Z racji wyjątkowo płynnych zasad moralnych narzucanych przez rodzaj wykonywanego zajęcia Bobby często czuje się zagubiony. Choć Macfarlane’owie dali mu dom, nie jest z nimi do końca uczciwy. Nikt inny się nim nie interesuje. Nie należy do żadnej grupy żadnej bandy. Właściwie z nikim i niczym nie czuje się naprawdę związany. Bombaj jest wielkim miastem. Fale niepokojów budzą strach nawet świetnie wyszkolonych brytyjskich administratorów, których ostoją są mundury, kodeks honorowy i portrety króla. Trudno się dziwić, że czasem Bobby boi się własnego cienia i miewa powracające sny o pajęczynach i ucieczce przez las. Udręczony, odwiedza wtedy Shuchi. O rok starsza od niego, pracuje w Red House. Jeśli jest akurat wolna, kładzie się z Bobbym na łóżku, a potem przygląda mu się, gdy śpi. W spokojne wieczory Bobby idzie czasem do madame Noor, gdzie pracuje dziewczyna nazywana przez innych Gul. Madame Noor zwykła potrącać mu opłatę z prowizji, ale przestała. „Coś w życiu musi być za darmo” – stwierdza filozoficznie, pykając z fajki.

Pewnego ranka Bobby wychodzi z misji odebrać nowy garnitur. Przepełnia go radość, nieco zmącona widokiem bohomazów wymalowanych czerwoną farbą na drzwiach kościoła. Sierp i młot. Wielebny Macfarlane nie będzie zadowolony. Od dawna podejrzewa żonę o bolszewickie sympatie i jest święcie przekonany, że nowe ugrupowania zdobywające w mieście coraz większą popularność są dziełem Szatana. Bobby wzrusza ramionami. To nie jego problem. Zapowiada się dobry dzień, za dobry, żeby go zepsuły humory szefa. Później wstąpi do Red House pokazać się Shuchi w nowym garniturze. Może nawet weźmie ją na przechadzkę. Wyobraża sobie dziewczynę ubraną jak Angielka: w długiej haftowanej sukni i dużym słomkowym kapeluszu. Koniecznie z parasolką. Rozbawiony tą myślą, wskakuje po schodkach do sklepu Shahida Khana, mija terminatorów zgarbionych nad maszynami do szycia i woła krawca, który popija herbatę na zapleczu.

Garnitur jest zachwycający. Shahid Khan podszył kremowe płótno żółtym jedwabiem i zrobił to za połowę ceny wyjściowej, która według niego pozwala zaledwie na przeżycie jednego dnia w tych strasznych czasach. Dwurzędowa marynarka leży jak ulał. Kieszenie z klapkami są skrojone w skos wedle najnowszej mody. Spodnie zakończone szerokimi mankietami opadają na skórzane buty Bobby’ego jak trzeba. Wniebowzięty klient płaci. Shahid Khan mówi mu, że godząc się na tak niewielką sumę, odejmuje własnym dzieciom jedzenie od ust. Mimo wszystko wygląda na zadowolonego. Każdego krawca cieszy, gdy uszyte przez niego ubranie świetnie się na kimś prezentuje.