Выбрать главу

Siostra Agnes, zwalista słoweńska zakonnica z twarzą niczym wypolerowany orzech włoski i usposobieniem jucznego wielbłąda, nie chciała mieć do czynienia z obłąkanymi. Kierując się surowymi zwyczajami wyniesionymi z rodzinnej wioski w górach, wprowadziła zimne kąpiele, odosobnienie i religijne reprymendy, które przynosiły szokujące rezultaty. Według powszechnej opinii (błędnej) siostra Agnes uzdrawiała swoich pacjentów śmiertelnym strachem. W rzeczywistości, gdy gwałtowne zmiany temperatury i barwna wizja męki piekielnej nie przynosiły pożądanych efektów, siostra uciekała się do walki zapaśniczej. Rozbierała się, nacierała oliwą i prowadziła najbardziej opornych podopiecznych na tyły klasztoru, gdzie dawała im wycisk, stosując chwyty i rzuty, które niegdyś uchroniły jej cnotę przed zakusami miejscowych pasterzy, oszalałych po paru miesiącach samotności na górskich halach.

Metoda siostry Agnes sprawdziła się na ojcu Jonathana. Po wołaniu o litość i złożeniu przyrzeczenia, że nigdy więcej nie tknie alkoholu, w cudowny sposób odzyskał zdrowie psychiczne. Nikt nie przypuszczał, że kiedykolwiek stamtąd wyjdzie, tymczasem krótko po piętnastych urodzinach syna Bridgeman senior zjawił się w szkole trzeźwy i porządnie ubrany. Oświadczył, że pragnie, by Jonathan kontynuował naukę, a potem studiował na jednym ze słynnych uniwersytetów. Był prawdziwie odmienionym człowiekiem. Dyrektor uścisnął mu rękę, uniósł brwi na widok wielkiego srebrnego krucyfiksu na szyi (fanatyczne oddanie kościołowi rzymskokatolickiemu było efektem ubocznym kuracji siostry Agnes) i w duchu uśmiał się z ojcowskich nadziei. Ale Jonathan bardzo się postarał. Opanował wielosylabowe słowa, nabrał ogłady i rozumu, co zrobiło wrażenie nawet na jego najzacieklejszych krytykach w Akademii Bradshawa.

Niestety, lata smakowania herbacianego trunku nadszarpnęły zdrowie pana Bridgemana. Rok po wyjściu spod opieki sióstr zmarł. Po otwarciu testamentu okazało się, że połowę majątku zapisał siostrze Agnes, a drugą połowę (zadziwiająco dużą) swemu synowi. Majątkiem syna miał zarządzać radca prawny rodziny Bridgemanów w Londynie, niejaki pan Spavin.

– Dlatego tu jestem, stary – mówi Jonathan, serdecznie poklepując Bobby’ego po plecach. – Jutro rano płynę do Anglii. Ten Spavin ma się mną opiekować, póki nie skończę dwudziestu jeden lat. Nie wiem, co myśleć. Nigdy nie widziałem tego gościa. Jakiś przyjaciel mojego dziadka. A jeśli to stary tyran? Cholernie męczące żebrać za każdym razem o parę szylingów. I szczerze mówiąc, nie lubię samej nazwy kraju. Słyszałem, że tam jest potwornie zimno. Byłeś tam?

– Tak – odpowiada Bobby. – To znaczy nie. Nie byłem. Większość życia mieszkam tutaj.

– Hm… – Bridgeman kiwa mądrze głową. – Myślałem, że się tam urodziłeś. To zawsze widać.

– Nie masz żadnych krewnych?

– Żadnych, o których bym wiedział. Ostatni w rodzie. Strajk czy nie, to moja ostatnia noc na wolności i nie mam zamiaru siedzieć w hotelu. Moje rzeczy są już na statku. Do badania jutro rano nieważne, w jakim jestem stanie, no nie?

– Chyba nie.

– Jasne, że nie! I powiem ci, że moje jaja są jak dwa dojrzałe melony. Chciałem przelecieć w pociągu mieszaną siostrzyczkę, ale się nie dała. Powiedziała, że pociągnie za hamulec bezpieczeństwa. Zimna suka. A powinna być wdzięczna. Takim nie dogodzisz. Chcę dużej dziewczyny No wiesz, takiej z balastem z przodu i z tyłu. Takie lubię. Nie ma nic gorszego niż chuda dziwka, nie?

Kiedy skręcają w labirynt ciemnych uliczek prowadzących ku Falkland Road, Bobby rozgląda się wokół nerwowo. Ten Bridgeman to jego szansa. Na razie wszędzie panuje spokój. Nieliczni przechodnie obrzucają ich bacznym wzrokiem. Bobby prezentuje udawaną obojętność, Bridgeman powoli i z namysłem stawia stopy. Dwaj pewni siebie angielscy chłopcy na przechadzce.

Duże dziewczyny można znaleźć w Goa House. Maria Francesca jest zaskoczona. Posyła Bobby’emu niespokojne spojrzenie, gdy Bridgeman z trudem drapie się po schodach i wchodzi do środka. Dziś są jedynymi klientami. Wszystkie lokatorki Goa House siedzą w salonie, popijają herbatę i zagryzają lepkimi słodyczami z kokosem. Rząd uśmiechniętych żujących buź. Na widok takiego wyboru pulchnych, odsłoniętych ciał Bridgeman klaszcze w ręce z radości.

Z miejsca ciągnie Terezę, bezsprzecznie największą spośród tutejszych miłośniczek dobrego jedzenia, za przesłonę z koralików do jednej z sypialni. Bobby w zamyśleniu chodzi tam i z powrotem, paląc papierosa i jednym uchem słuchając opowieści Twinkle o kliencie, który zawsze przychodzi z mango.

– Oszalałeś? – pyta Maria. – Czemu przyprowadziłeś tego typa akurat dzisiaj? Ludzie łakną krwi, przecież wiesz.

– Nic się nie stanie – odpowiada warkliwie Bobby. – Po wszystkim zabiorę go do domu. Wszyscy musimy jeść – dodaje sarkastycznie, wskazując ogołocone tace po słodyczach. – Zresztą, czym jest życie bez ryzyka? – Lubi brzmienie tej frazy. Ma taki waleczny, podszyty przygodą wydźwięk. Znalazł ją w jednej z powieści pani Macfarlane.

Maria prycha drwiąco.

– Słuchaj, kokosie. Nie możesz zostawić tego Anglika samego, nawet jeśli poderżną ci za to gardło.

– Pieprz swoją matkę.

– Pieprzyłam wszystkich innych. Nie, odwołuję to. Nie kokos. Na zewnątrz też jesteś biały.

Maria mówi to z uśmiechem i Bobby przełyka zniewagę. Z sypialni dochodzi przejmujący krzyk rozkoszy, któremu wtórują profesjonalne tryle i ozdobniki w wykonaniu Terezy Po paru minutach Bridgeman wraca z błogim uśmiechem na twarzy.

– Drinka, stary? – pyta Bobby’ego, pociągając haust z flaszki. Jego poufały ton robi wrażenie na dziewczętach. Bobby Piękniś, tak ugrzeczniony, że nawet Europejczyk traktuje go jak swego. Bobby wypija odrobinę dla zachowania konwenansu. Czuje, jak trunek pali mu gardło. Nagle poraża go nieprzyjemna myśl.

– To chyba nie jest…?

– No nie – rzuca rozbawiony Bridgeman. – Herbaciana whisky? Od lat się jej nie robi. To moja receptura.

Bobby’ego nie uspokaja to wyjaśnienie. Ale Bridgeman jest w szampańskim nastroju. Nie zauważywszy że on jeden pije w tym towarzystwie, opróżnia do dna swoją flaszkę, po czym posyłając Marii zawadiacko taksujące spojrzenie, pyta, czy nie udziela rabatu wyjątkowym klientom. Choć mamrocze tak niewyraźnie, że Maria ma kłopoty z rozszyfrowaniem sensu jego słów, po chwili załapuje, o co chodzi. Bridgeman „chce jeszcze”, tym razem z nią. Następuje kolejne sypialniane interludium, akcentowane niezrównanymi okrzykami Marii. Maria gra dla galerii. Stosuje efektowne zmiany tonacji i wysokości jęków, co w salonie brzmi nadzwyczaj dobrze. „Zupełnie jak fabryczna syrena” – zauważa Tereza. Po chwili zapada cisza. Nie zawracając sobie głowy ubieraniem, Maria wychodzi z sypialni i oznajmia Bobby’emu, że jego przyjaciel zemdlał.

– Nie może tu zostać – mówi, przewracając oczami i kiwając pogardliwie małym palcem w stronę Terezy. Tereza odpowiada tym samym gestem. Wszystkie dziewczęta wybuchają śmiechem. Bobby wysyła jedną z nich po wodę.

Godzinę później obaj znów są na ulicy. Bobby podtrzymuje Bridgemana, którego krzepkie, postkopulacyjne, wilgotne ramię ciąży mu na plecach jak kłoda drewna.

– Chodzi o to – peroruje Bridgeman – że w starej Anglii jest inaczej niż tutaj.

Ulica jest pusta, ale Bobby czuje niepokój. W powietrzu czuć swąd spalenizny, a wychodząc z Goa House, omal nie potknęli się o pojedynczy but leżący na środku jezdni. Teraz, kiedy większość rupii tego pijanego durnia znalazła się w jego kieszeni, Bobby chce się go pozbyć. Postanawia, że kiedy znajdą się w pobliżu jakichś dużych hoteli, zostawi go.

Nic dane mu było zrealizować tego planu.

Kiedy Bridgeman snuje rozważania, czy góry w Anglii przypominają tutejsze, i stwierdza, że na pewno nie mogą się z nimi równać, jeden z cieni przed nimi rozdziela się na kilka mniejszych. Każdy trzyma kij, butelkę albo nóż. Bobby oblewa się zimnym potem. Siedmiu, ośmiu mężczyzn? Nawet z odległości czuć od nich dym i arak. Ich herszt ma głowę owiniętą jakąś szmatą, w ręku dzierży żelazny pręt. Na twarzy ma ślady krwi, jakby walczył już dziś wieczorem. Gdy wychodzi z cienia, Bobby widzi po jego oczach, że jest pod wpływem bhang.

– Europejskie skurwysyny – rzuca.

Większość ludzi wykazuje głęboko zakorzenioną dbałość o własne interesy, a Bobby ma tę cechę rozwiniętą w stopniu wyjątkowym. Decyzja porzucenia półprzytomnego Bridgemana zajmuje mniej więcej tyle czasu, ile wędruje impuls nerwowy z mózgu do nóg.

Bobby zaczyna biec.

Za plecami słyszy wrzaski, głuche uderzenia, jakieś nieprzyjemne odgłosy. Przyspiesza.

Po chwili orientuje się, że nikt go nie ściga. Przystaje więc, pochyla się i opierając ręce o kolana, rozpaczliwie łapie powietrze szeroko otwartymi ustami. Gdy oddech znów staje się regularny, Bobby’ego dopada poczucie winy. Powinien zostać z Bridgemanem. Powinien stanąć do walki, dobyć rapiera i odeprzeć wroga. Wszystkich? Klnąc pod nosem, ściąga krawat i wkłada złożoną marynarkę pod pachę. Ostrożnie wraca tą samą drogą, którą biegł.

Mężczyźni zniknęli. Upewnia się o tym w pierwszej kolejności. Bridgeman został zaciągnięty w boczną uliczkę między wysoki dom i podwórko murarza. Leży na plecach z rękami ułożonymi sztywno wzdłuż ciała. Z daleka wygląda na spokojnego. Nie rusza się. Bobby odczekuje jeszcze kilka minut. Teraz jest pewien, że odeszli. Można bezpiecznie podejść.