Cokolwiek miało to znaczyć, po zapoznaniu się z ostatnią wolą sir Perry’ego nikt nie miał wątpliwości, że staruszek okazał skruchę. Poznawszy treść testamentu, Oliver de Tassle-Lacey, siostrzeniec i spadkobierca sir Perry’ego, uświadomił sobie, że jest zrujnowany. Ponieważ wiązał ogromne nadzieje ze spadkiem, nie pozostało mu nic prócz samobójstwa. Skoczył z loży w Theatre Royal w trakcie przedstawienia „Aleksander i Poros” i nadział się na kopię trzymaną przez kogoś w orszaku. Połączenie fatalnej reputacji sir Peregrine’a z widowiskową śmiercią Olivera na kilka tygodni skupiło uwagę opinii publicznej na testamencie. To, że stary hulaka, zamiast przekazać dom i ziemię młodemu pokoleniu, postanowił ufundować szkołę dla „synów zasłużonej biedoty”, uznano za przejaw ekscentryzmu graniczącego z szaleństwem. A jednak na dworze królewskim niektórzy stwierdzili, że to wzruszający gest. Informację o ufundowaniu szkoły odczytano nawet królowi w trakcie jego porannego wypróżnienia.
Przez następne dwa stulecia z okładem w Chopham Hali zaszło wiele zmian. Pierwotny zapis uzupełniły kolejne darowizny. Był nawet czas, gdy szkoła stała się na tyle modna, że przyciągała synów pośledniejszej arystokracji. Niestety, tego sierpniowego popołudnia, gdy pociąg Jonathana wtacza się na śpiącą stacyjkę w Chopham Constable, te dni należą już do przeszłości. Chopham Hali sytuuje się gdzieś pośrodku wielkiej drabiny angielskich szkół prywatnych, o wiele niżej od wszystkich Harrowów, Etonów i Winchesterów, na tyle jednak wysoko w hierarchii społecznej, by miejscowi wieśniacy uchylali czapek przed nauczycielami i czasem za ich plecami spluwali.
Jonathanowi wydaje się, że Norfolk leży bardzo daleko od Londynu. Tłukąc się przez równinną okolicę, przypomina sobie Pendżab. Pod wpływem wspomnień zaczyna czuć się nieswojo. Na widok czekającego na peronie Briggsa, woźnego w Chopham Hali, sztywnej figury z bujną brodą i melonikiem na głowie, ma ochotę zostać w pociągu i spróbować szczęścia z Kings Lynn. Zbiera się jednak na odwagę, wysiada, daje się rozpoznać i już po chwili przemierza z Briggsem wioskę staromodną dwukólką.
Rozmowa się nie klei. Briggs rzuca coś o pogodzie, która jest całkiem znośna, zważywszy na okoliczności. Jakie okoliczności, Jonathan nie pyta, a Briggs nie uznaje za stosowne wyjaśniać. Pod bramę szkoły podjeżdżają w całkowitej ciszy.
Pierwsze wrażenie jest miłe. Teren jest rozległy, boiska do rugby i krykieta biegną w stronę Brand, niewielkiego strumyka stanowiącego wschodnią granicę parku. Od czasów sir Perry’ego elżbietańska budowla niewiele się zmieniła, choć kolejni dyrektorzy przydali szkole luksusu w postaci nowego internatu oraz sali gimnastycznej i kaplicy, zbudowanych pod jednym dachem. Owo architektoniczne curiosum w formie prostego wiktoriańskiego gotyku wywodzi się z teorii któregoś pedagoga, dotyczącej ścisłego związku między wielbieniem Boga a ćwiczeniami fizycznymi. Wprowadził on ją w życie przy udziale postępowego grona pedagogicznego i specjalnego funduszu.
Wieża kaplicy, walcowaty twór z nieco wygiętym i dziwacznie bulwiastym szczytem, to wszystko, co pozostało z szaleństwa sir Perry’ego. Powstała w apogeum wyczynów starego zbereźnika. Zamaskowana, przyporami i zwieńczona krzyżem, ciągle znana jest wśród wieśniaków jako Wielki Wał. Legenda głosi, że stanowi dokładne odwzorowanie ulubionego narzędzia sir Perry’ego, które uwiecznił, starając się o przychylność księżnej Devonshire.
Gdy Briggs wyjmuje walizę z dwukółki, Jonathan wchodzi do wyłożonego dębem holu i po raz pierwszy wciąga w nozdrza woń mydła karbolowego, błota i gotowanej kapusty, mieszankę zapachową charakterystyczną dla angielskiej szkoły z internatem. Na trzy tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego panuje tu martwa cisza. Pozłacane nazwiska i gipsowe popiersia dawnych dyrektorów patrzą na Jonathana z przedziwnym spokojem, jakby strzegły zawieszenia broni. Jonathan przygląda się trofeom sportowym ustawionym na półkach przeszklonej szafy, aż Briggs kaszle mu głośno nad uchem i sugeruje, że może jednak powinni iść już na górę, zważywszy na okoliczności. Jonathan pnie się za starym sługą po schodach. Mijają szereg zamkniętych drzwi i obszerną, ponurą salę, służącą młodszym chłopcom do odrabiania lekcji. Wreszcie dochodzą do skrzydła, w którym mieściły się kiedyś pokoje gościnne rodziny Haldane’ów, a teraz znajdują się sale klas szóstych.
Drzwi. Kolejny pusty pokój czeka, by go czymś zapełnić.
Jonathan może się teraz rozpakować. Dyrektor oczekuje go za godzinę na herbacie. W szklarni. Po oznajmieniu tego Briggs stoi w drzwiach wyczekująco. Dopiero kiedy Jonathan wciska mu do ręki monetę, odchodzi, powłócząc nogami.
Szklarnie stoją na tyłach głównego gmachu i przypominają miniaturowy szklany pałac, lśniący w promieniach słońca. Jonathan jak zahipnotyzowany idzie ku nim przed trawnik. Osadza go w miejscu donośny wrzask.
– Chłopcze! CHŁOPCZE!
Jonathan odwraca się na pięcie i widzi poczerwieniałą twarz mężczyzny wychylającego się z okna na piętrze.
– Co ty wyprawiasz?!
– Idę…
– Co?
– Idę do…
– CO? Nigdzie nie powinieneś chodzić po trawie! Pamiętaj! Patrz, co narobiłeś!
Jonathan spogląda pod nogi i widzi, że jego buty zostawiły na pasiastym trawniku małe wgłębienia.
– Trawnik! – grzmi mężczyzna. – Tylko rodzice, nauczyciele i starsza służba! Wyjątek: starostowie klas w niedzielę! Wszyscy chłopcy ze starszych klas w Dniu Fundatorów między drugą a czwartą po południu! A teraz wynoś się stąd!
Jonathan ostrożnie wycofuje się na żwirową ścieżkę. Okno zamyka się z trzaskiem. Jonathan myśli nad czymś przez chwilę, po czym wyjmuje z kieszeni notes i pisze: „Dalsze potwierdzenie znaczenia trawników”. Angielskość wnika w jego skórę nieco głębiej.
Odnalezienie szklarni to jedno. Odnalezienie wejścia do środka to drugie. Konstrukcja składa się z trzech części. Każda z nich tonie w zieleni. Niektóre strefy są osłonięte przed światłem płóciennymi ekranami. W innych para wodna przesłania wszystko. Przez wysypane żwirem podłoże biegnie skomplikowany system rur pompujących ciepło. Wreszcie Jonathan dostrzega jakąś postać w żółtym kapeluszu. Idąc wzdłuż ściany, odkrywa drzwi i nagle trafia w sam środek pory deszczowej w Indiach, gdzie ciężkie i parne powietrze spowija człowieka niczym flanela.
Jonathan zastaje doktora Noble’a, dyrektora szkoły i miłośnika orchidei w jednej osobie, nad tworzeniem krzyżówek. Noble siedzi pochylony na ławce, przytrzymuje płatki soczyście czerwonego dendrobium i oblepioną pyłkiem wykałaczką pieszczotliwym ruchem przeciąga po organach rozrodczych kwiatu, jakby przełamywał opór tancerki rewiowej. Przesunięta na tył głowy panama z szerokim rondem odsłania kościstą czaszkę i pojedynczy kosmyk siwych włosów. Ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, gdzieś na przedłużeniu czubka długiego, wydatnego nosa, nie zauważa nadejścia Jonathana. Zadanie pochłania go całkowicie. Dopiero gdy transfer pyłku dobiega końca, doktor Noble rozprostowuje plecy i patrzy na nowego ucznia z błogim postkopulacyjnym uśmiechem.
– Bridgeman – mówi. – Prosto z tropików.
– Tak, proszę pana.
– Przyjechałeś niedawno z Azji jak moje nowe Paphiopedilum. – Wskazuje drewnianą skrzynkę u swych stóp. Obaj patrzą do środka. Jonathan widzi tylko mało obiecującą mieszaninę ziemi i kwiatowych bulw. To, co widzi doktor Noble, musi być naprawdę podniecające, gdyż wydaje on z siebie przeciągły jęk.
– Cudowne – mruczy.
– Tak, proszę pana.
– Chodź ze mną do alpinarium, gdzie, jak mniemam, pani Dodd zostawiła nam herbatę.
Torują sobie drogę przez masę zieleni. Orchidee są wszędzie. Rosną w długich skrzynkach, zwieszają się z koszyków, wiją się wokół pni i sztucznych podpórek z kory i drutu. Przybierają każdy wyobrażalny kształt i kolor. Ogromne woskowate kwiaty z płożącymi się korzeniami, maleńkie gwiazdki, szpice, wachlarze, słupki i rozety, kwiaty w kształcie torebek i kwiaty z ostro zakończonymi ogonkami. Porastają obłożone mchem konstrukcje i pną się w górę nad głowami, tworząc labirynt korzeni powietrznych, które biją Jonathana po twarzy i wplątują się we włosy. Doktor Noble wydaje się bardziej przywódcą orchidei niż ogrodnikiem; przywódcą kontrolującym ich hordy siłą woli.
Rośliny w alpinarium rosną wokół niewielkich skałek. Temperatura jest o dobre dwadzieścia stopni niższa niż w strefie tropików za sąsiednimi drzwiami. Doktor Noble nalewa herbatę i objaśnia filozofię szkoły, którą da się streścić w trzech punktach: chłopcy powinni pilnie się uczyć, doskonalić umiejętności gier zespołowych i pod żadnym pozorem nie wolno im wchodzić do Blue Badger czy kawiarni U Edith, gniazd rozpusty w Chopham Constable. Opiekun Jonathana napomknął coś o jego skłonnościach do tego rodzaju miejsc i otrzymał zapewnienie, że Chopham Hali wyleczy chłopca z tej słabości. Po części oficjalnej następuje powrót do orchidei. Doktor Noble dzieli się z Jonathanem planami skrzyżowania pewnych wyjątkowo wymagających odmian orchidei Cattleya. Rezultaty ma zamiar zaprezentować w Kew, londyńskim ogrodzie botanicznym. Nową odmianę nazwie C.haldaniensis, a może C.emiline od imienia dziewczyny, którą poznał w Oksfordzie. Wzmianka o uniwersytecie naprowadza go znowu na temat edukacji Jonathana. Przerzuciwszy się na grekę, wygłasza orację w tym języku, po czym zawiesza głos, najwyraźniej oczekując odpowiedzi. Kiedy Jonathan przyznaje, że nie rozumie, słyszy, że to niezmiernie poważna sprawa. Rzecz cała zostaje powtórzona po łacinie. Przez chwilę prowadzą sztywną konwersację, póki doktor Noble nie traci zainteresowania tematem wojowniczego charakteru Germanów i nie wraca do orchidei. Podczas ostatniej suszy stracił mnóstwo roślin. Największe spustoszenia dokonały się wśród tropikalnych epifitów. Gdy przystępuje do szczegółowego opisu strat, sprawia wrażenie, jakby miał się rozpłakać. Bierze się jednak w garść, dolewa herbaty i stwierdza, że według niego najlepszy będzie dla Jonathana kurs historii.