Выбрать главу

Kłopoty nie każą na siebie długo czekać. W porze lunchu zjawia się mały posłaniec i wzywa na spotkanie z Fender-Greene’em. Ten, dla podkreślenia powagi sytuacji, przyjmuje ich w swoim pokoju z okazałym złotym zegarkiem na ręce i w nowym krawacie. Szczęściem dla nich, mimo podejrzeń potrafi im udowodnić jedynie to, że naruszyli zasady. Chodzi o znęcanie się nad słabszymi. „Typowe dla ciebie, Gertler. Takie niechrześcijański e”. Jonathan jest skruszony, Paul obojętny. Utrata przywilejów i chłosta zdają się zamykać sprawę. Ale to tylko pozory. Jonathan dobrze wie, że skrzywdzili jednego z największych pupilków Fender-Greene’a, chłopca, który pełni dla niego osobiste posługi i umie go zadowolić. Poza tym Waller nie jest zwyczajnym faworytem. To Theda Bara internatu, trująca egzotyczna roślina, która stała się już przyczyną wyrzucenia dwóch starszych chłopców. Toleruje się go ze względu na opiekę Fender-Greene’a i istnienie nagrody za zasługi dla szkolnego teatru, ufundowanej ostatnio (w wielkim pośpiechu) przez ojca.

Waller to niebezpieczny przeciwnik i w połączeniu z Fender-Greene’em nie można go lekceważyć. Jonathan na próżno usiłuje przestrzec Gertlera. Paul zachowuje się, jakby nie miał nic do stracenia. Przestaje chodzić na zajęcia, odmawia noszenia krawatu, a kilka następnych dni spędza na opowiadaniu o stepach, wódce i upadku plutokracji, mieszając Rosję i komunizm, aż stapiają się w jedną całość, w wolny kraj, gdzie nie ma mrozu, szkoły i Fender-Greene’a. Gertler nigdy nie był w Rosji. Pojechałby jutro, gdyby tylko mógł. Jonathan słucha w milczeniu i stopniowo zamyka się w sobie. Przynajmniej jeden z nich powinien być czujny.

Pierwszy ruch Fender-Greene’a następuje parę dni później z samego rana. Jonathan stoi w łaźni, dygocząc pod leniwym strumieniem zimnej wody. Nagle spod sąsiedniego prysznica dobiega jakiś dźwięk. Jonathan odwraca się zaskoczony i widzi Wallera, który pojawił się znikąd, a teraz patrzy mu w oczy i mydli wzwiedziony członek, lubieżnie wydymając wargi. Kiedy Jonathan mruga zalanymi wodą oczami, Waller podchodzi bliżej i robi ruch, jakby chciał go pocałować. Na wpół śpiący Jonathan gwałtownym ruchem odpycha od siebie chłopca i chwyta ręcznik. W samą porę. Do środka wpada Hoggart w towarzystwie dwóch starszych uczniów. Teraz widać jak na dłoni, że cała rzecz została ukartowana. Na widok Bridgemana i Wallera po przeciwnych stronach łaźni Hoggart jest wyraźnie rozczarowany. Mimo to wygłasza przemowę o Niemoralności, Czystości Obyczajów i Grzechu, machając Jonathanowi palcem przed nosem i osaczając cuchnącym oddechem. „Coś z tobą nie tak, Bridgeman, chociaż doktor Noble twierdzi inaczej. Coś nie tak”.

Gertlerowi dano trzy dni. W sobotę tuż przed lunchem Jonathan wpada do pokoju i widzi poszarzałego na twarzy przyjaciela klęczącego obok walizy. Pomagierzy Fender-Greene’a stoją mu nad głową. Gertler kładzie popiersie Lenina na bezładny stos ubrań i papierów.

– Sprawdź swoje rzeczy, Bridgeman – mówi Porter, wyższy z pomagierów. Po fasonie kamizelki i kształcie wąsów widać, że wzoruje się na swoim znakomitym przywódcy. – Na wypadek, gdyby ten cholerny żydek coś ci ukradł.

Jonathan patrzy na Gertlera. Ten wzrusza ramionami.

– Sprawdź, jeśli chcesz.

– Nie bądź idiotą.

Gertler ma zaczerwienione oczy. Wygląda, jakby niedawno płakał.

– Twoja strata – wtrąca Porter. Stojący przy oknie Manning parska śmiechem.

– Mówią, że ukradłem Wallerowi pięciofuntowy banknot z portfela – mruczy Gertler.

– My nic nie mówimy – rzuca szyderczo Manning. – Znaleźliśmy tę forsę u ciebie. Przeklęty złodziej.

– Co teraz będzie? – pyta Jonathan.

– Już się stało. Briggs odwozi mnie na stację na pociąg o czwartej.

– Pomogę ci. Pójdę do doktora Noble’a. Gertler wygląda na śmiertelnie znużonego.

– To na nic – mówi.

Jonathan nalega. Pełen determinacji idzie w stronę kwater doktora Noble’a, lecz po drodze zwalnia kroku, waha się. To chyba nie było najmądrzejsze posunięcie. Może Gertler chce być outsiderem. Obnosi się z komunizmem jak z odznaką. Jego rodzina ma pieniądze. Na pewno nie spotka go nic złego. Jonathan nie chce zwracać na siebie uwagi. Powinien wtapiać się w tło, a nie wychylać bez potrzeby. Odczekawszy stosowną chwilę, wraca i oznajmia Gertlerowi, że doktor Noble nie zmieni zdania.

– Dzięki, że próbowałeś, Johnny – mówi Gertler. – Nie zapomnę o tym. – Daje Jonathanowi adres swojego ojca. Jonathan obiecuje, że napisze, choć dobrze wie (i czuje, jak od tej wiedzy coraz bardziej przewraca mu się w żołądku), że tego nie zrobi. On i Paul podróżują w różnych kierunkach. Jeden poza nawias, drugi ku harmonii z resztą. O wpół do czwartej stoją obok dwukółki. Briggs zaprzęga nieposłuszną starą szkapę.

– Zegnaj – mówi Gertler.

– Słuchaj, Paul… – zaczyna Jonathan. Chce mu powiedzieć o sobie, dać mu prawdę, z którą Gertler mógłby odjechać. Ale to wszystko jest zbyt skomplikowane, żeby teraz zacząć o tym mówić. – Powodzenia – rzuca wreszcie nieprzekonująco. Ściskają sobie dłonie.

– Pozdrów ode mnie Oksford. Powiedz im, że przyjadę ich spalić.

Po tych słowach Paul Gertler odjeżdża. Jonathan wraca do pokoju i tępo wpatruje się w puste biurko, opróżnioną do połowy półkę na książki. Rzadko bywał tak samotny jak teraz.

٭

– Orchidee – mówi doktor Noble – mogą przybierać rozmaite formy.

Od wydalenia Gertlera upłynął tydzień. Jonathan oplata drutem drewniany kloc. Szykuje podpórkę dla nowego epifitu.

– Przypominają kształtem wiele rzeczy – ciągnie Noble. – Tę cechę odzwierciedlają ich ludowe nazwy, oparte na widocznym podobieństwie albo na związku między kwiatem i innym aspektem natury. Na przykład Gołąb, Tygrys, zachwycający Ptak w Locie, różne odmiany Pantofelków, a przede wszystkim Aceras anthropophorum, Orchidea Ludzka z pękiem małych żółtych kwiatów, które kształtem przypominają ciało człowieka. Zupełnie jak korzeń mandragory, choć nie wiem, czy z tą orchideą też wiążą się podobne przesądy, co z mandragorą.

Jonathan podaje mu sekator.

– Z drugiej strony, niektóre orchidee są mistrzyniami podstępu. Orchidea miseczkowata wabi owady wonią płci przeciwnej, więzi je i wypuszcza, dopiero gdy pokryją się jej pyłkiem. Kwiat w okrutny sposób wykorzystuje pragnienie małego owada dla własnych celów. Dekadenckie i urocze. Ale ponad nimi mamy ciebie, kochanie, elegancję i zepsucie w jednym.

Jonathan słyszy głuchy łoskot. Nieświadomie zrzucił doniczkę na drewnianą podłogę.

– Niezdara z ciebie, Bridgeman. – Noble potrząsa głową. Jonathan klęka, by pozbierać kawałki roztrzaskanej donicy. Gdy szuka ich przy nogach doktora, okrytych znoszonymi brązowymi trzewikami, uświadamia sobie, że ostatnie zdanie przemowy było skierowane do małej lokatorki skrzynki ustawionej naprzeciw nich, do orchidei o jaskrawych płatkach, na przemian żółtych i czerwonych.

– Ophiys apifera, powszechnie znana jako Pszczoła. Tak, kochanie. O tobie mówię. O twoich kształtach pszczoły, o twoim kuszącym żeńskim zapachu. Wystarczy, żeby omamić usychającego z miłości trutnia. Wystarczy, żeby wciągnąć go do środka.

Noble pochyla się teraz ku Jonathanowi.

– Nie rodzimy się, Bridgeman. Jesteśmy stwarzani. Nie marzyłem o losie pedagoga. Należę do pokolenia lat dziewięćdziesiątych. Byliśmy jak cieplarniane kwiaty. Sztuczny raj, egzotyka, odmienność. Ale kiedy stało się jasne, że wizerunku estety nie da się utrzymać, stanąłem przy tablicy. I jestem tu, panie Bridgeman. Jestem.

Noble znów skupia się na Pszczole. Z najwyższą uwagą głaszcze dolną krawędź kwiatu udającego owada.

– Po co dążyć do naturalizmu? Takie zadawaliśmy sobie pytanie. Prawdziwa sztuka nigdy nie powinna sobie zaprzeczać. A teraz zmiana tematu, Bridgeman. Pan Hoggart dał mi do zrozumienia, że nie jest zadowolony z twojej obecności w internacie. Uważa, że ty i Paul Gertler macie zgubny wpływ na innych. Co ty na to?

– Nic nie zrobiłem, proszę pana. Paul też nie.

– Gertler wyjechał, Bridgeman. Może gdzie indziej znajdzie dla siebie miejsce. A co do nicnierobienia, w tym właśnie tkwi problem. Bezczynność prowadzi do wszelkiego zła. Jeśli mamy czas na rozmyślania, stajemy się podatni na złe wpływy. Ciekawy z ciebie przypadek, Bridgeman. Przynajmniej dla mnie. Pan Hoggart najwyraźniej nie podziela mojego zdania. Musisz nauczyć się skrywać pewne rzeczy i starać się lepiej dopasować do otoczenia.

– Ja…

– Sugeruję krykieta. I powiem to panu Hoggartowi. Skoro masz już zagwarantowane miejsce na uniwersytecie, cel twojego pobytu w Chopham Hali został osiągnięty. Co wcale nie oznacza, że możesz spocząć na laurach. Dla swojego dobra musisz być skoncentrowany. W przeciwnym razie narażasz się na ryzyko, Bridgeman. Straszliwe ryzyko. Nadmierny introwertyzm. Gnuśność. To powszechny problem, dla którego system prywatnych szkół w Anglii znalazł w ciągu paru stuleci rozwiązanie. Tym rozwiązaniem jest krykiet, Bridgeman. Skup uwagę na kiju i piłce. Każdy element krykieta jest dowodem na wspaniałość tej gry: jasno określone i surowe zasady, długi czas trwania, paleta kolorów zredukowana do świata zieleni i bieli z pędzącą czerwoną piłką w centrum. Przejaw geniuszu, Bridgeman, dowód wyższej inteligencji! Krykiet to relikt epoki, w której życie toczyło się wolniejszym tempem w harmonii z wibracją wyższych poziomów rzeczywistości, epoki, która pozwalała sobie na zgłębianie sedna czasu i przestrzeni. Krykiet w swej złożoności, w dekoracyjnej oprawie mógłby zostać uznany za ostatni przejaw baroku. Czy jest coś bardziej budującego? Gra niczym… niczym doskonały automat, ale automat natchnięty duchem. Gra, w której zawodnik i widz wychodzą poza własne „ja” i namacalną materię, wsłuchani w muzykę ciał niebieskich. Czy jest coś równie wspaniałego? To esencja życia!