Выбрать главу

Kraj, kochany Kraj! Każdy wie, że nikt z bywalców Post and Telegraph Club nigdy nie był nawet blisko Anglii. Co przydaje im swoistego uroku. Ale generalnie ci ludzie budzą raczej odrazę. W sekrecie żują betel, ich dziewczęta uganiają się za mężczyznami z innych sfer i zamiast usiąść jak należy, kucają, gdy im się wydaje, że nikt nie widzi. Zawsze odgadniesz, kto jest kim. Pochodzenie w końcu daje o sobie znać.

Ach, ci wszyscy okropni mieszańcy.

W Post and Telegraph Club w Agrze ci wszyscy okropni mieszańcy zbierają się, by snuć własne opowieści i dawać wyraz swemu obrzydzeniu do tubylców i wstrętnych hinduskich zwyczajów, relacjonować, jak mężowie stanowczo przywołują do porządku swoich pracowników, a żony strofują służbę (jeśli ją mają). Tubylcy są przebiegli, niegodni zaufania i mają skłonność do występku. Ich lubieżność jest wręcz przysłowiowa. Cóż za kontrast z Krajem, północną moralnością i szlachetnością angielskich obyczajów i manier. Oni, społeczność anglo-hinduska, dobrze wiedzą, komu być wiernym. Wiedzą, która strona ich samych jest im bliższa. Noszą nakrycia głowy, czytają wszystko na temat Kraju i unikają słońca jak zarazy, bolejąc nad każdą porcją melaniny produkowanej przez skórę. Tyle że nie nazywają tego melaniną. Nadają jej inne nazwy. Najczęściej brud. Ona ma taką brudną skórę, moja droga. Nikt się do niej nie zbliży. A jej nos. Taki szeroki i płaski. Nie to co twój.

W klubie mogą być sobą. Mogą tańczyć i grać w loteryjkę bez konieczności znoszenia wrogich spojrzeń tubylców albo kpin wymienianych szeptem przez młodszych oficerów zmierzających do Civil Service Club, do którego Anglo-Hindusi mają zakaz wstępu. W tym czasie uszy odpoczywają od żarcików i rymowanek.

Pewna panna imieniem Lucy wdała się w romans z Hindusem. Grzech przyniósł owoce, spłodzili bliźniaki: dwa czarne, dwa białe i dwa razy khaki.

Ileż to razy Harry Begg słyszał ten wierszyk?

To takie niesprawiedliwe. Kolor skóry, własnej skóry, wyrył się w umyśle Harry’ego Begga jak numer seryjny. Jego skóra ma odcień papieru pakowego. Może odrobinę ciemniejszy. I tak nie najgorzej w porównaniu z innymi. Z dziewczętami nawet mu się układa, choć bez wątpienia większość tych, z którymi się umawia, rzuciłaby go bez namysłu, gdyby jakiś miody domokrążca czy zwykły angielski żołnierz okazał im zainteresowanie. Ze dwie już to zrobiły. Co za cholerna niesprawiedliwość. Kiedyś sprawy miały się inaczej. Skinner, ten Skinner, założyciel bengalskiej kawalerii, z wyglądu przypominał Harry’ego. To samo lord Roberts, który dowodził wojskiem podczas wojny burskiej. Nawet lord Liverpool, tak, sam lord Liverpool, niegdyś premier, był jednym z nich. Jego babka ze strony matki pochodziła z Kalkuty. Tak mówią kroniki. Wystarczy do nich zajrzeć. Dawniej panowało przyzwolenie dla małżeństw mieszanych. Dawniej, za czasów Kompanii, dopóki wszyscy ci biolodzy i ewangeliści nie nastraszyli ludzi ciemną rasą.

Jakiś ulicznik zagaduje Harry’ego w chwili, gdy ten przygarbiony, jakby uginając się pod ciężarem swojej śniadej karnacji, opuszcza klub. Na ulicy migoczą światła. Harry idzie na spotkanie z Jennifer Cash, dziewczyną o delikatnych rysach i cerze barwy pergaminu. Dziś wieczorem może poczuje się wreszcie jak normalny człowiek. Pod warunkiem, że nie pójdą tam, gdzie będą inni mężczyźni – inni, bardziej biali. Tak łatwo mógłby stracić Jennifer. Wystarczy jedna naszywka na naramienniku. Zaplata w funtach, nie w rupiach. Wszystko jest takie kruche. Ale dziś wieczorem serce Harry’ego przepełnia nadzieja.

I wtedy ten mały gnojek rujnuje wszystko.

Łapie go za rękaw, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

– Proszę pana – zaczyna swoją bazarową angielszczyzną – jestem mieszańcem jak pan. Jestem głodny. Ma pan coś do jedzenia?

Smarkacz ma chyba jaśniejszą skórę niż Harry, choć trudno to dostrzec pod warstwą brudu. I angielską twarz, którą w innych okolicznościach i w innym miejscu można by nazwać piękną. Jej subtelne rysy i bladość wywołują w Harrym furię. Całe dwadzieścia trzy lata drażliwości i zakrywania głowy, dwadzieścia trzy lata usilnych prób pozbycia się piętna brudnego mieszańca podchodzą mu do gardła. Zuchwalstwo tej twarzy, jej błagalny, a jednocześnie zadowolony wyraz odbierają mu na chwilę mowę.

– Zabieraj swoje brudne łapy, gówniarzu!

Chłopak cofa się o krok. Harry patrzy na niego wytrzeszczonymi oczami. Najgorsze, że chyba naprawdę należą do tej samej rasy. Tyle że Harry, znając dobrze angielski i stwarzając pozory dobrego wychowania, ma trochę więcej szczęścia. Niemniej jednak łączy ich pochodzenie. On i uliczny łobuziak są jak dwie niepełne filiżanki herbaty. To ostatnia rzecz, jakiej mógłby sobie życzyć Harry w pogodny wieczór w drodze na spotkanie z Jenny Cash, gdy czuje się tak dobrze urodzony i taki biały – biały jak śnieg, biały jak buty do tenisa, biały jak złotowłosy aniołek w cholernym niebie. Niech diabli porwą tego gnojka!

W lewej ręce Harry trzyma drewnianą rakietę do badmintona. Macha nią raz i czuje jej ciężar. Niewiele myśląc, wali chłopca w głowę. Ten pada na ziemię. Harry okłada i kopie leżące ciało, wkładając w to całą swoją nienawiść. Powoli dociera do niego własny krzyk: „Niech cię diabli! Niech cię diabli! Niech cię diabli!”. Rozgląda się wkoło i widzi paru swoich. Stoją w bezpiecznej odległości i przyglądają mu się zaintrygowani, z mieszaniną odrazy i litości w oczach. Niektórzy tubylcy robią krok w jego stronę. Wywijając rakietą jak szablą, Harry każe im trzymać się z daleka i pilnować własnego nosa.

Kiedy uwaga Harry’ego koncentruje się na tubylcach, oszołomiony ulicznik wykorzystuje okazję i ucieka chwiejnym krokiem, najszybciej jak potrafi. Ogląda się za siebie raz, po czym jego zszokowana, obita, przypominająca ducha twarz znika pośród tłumu. Harry opuszcza rakietę i brudną chustką ociera pot z czoła. Ten wieczór można już spisać na straty, i to jeszcze zanim się zaczął.

٭

Zdesperowany Pran łomocze do obłażącej niebieskiej bramy rezydencji. Otwiera mu czokidar. Przez mgnienie oka Pran widzi skąpany w księżycowej poświacie dziedziniec. Po chwili brama zamyka się z trzaskiem.

Na widok Prana idącego ku niemu na chwiejnych nogach żebrak wybucha dzikim śmiechem przypominającym ryk zwierzęcia. Szeroko otwierając usta, odsłania niewiarygodnie czerwone gardło, które wygląda raczej jak jątrząca się rana. „Śliczny mały książę – śpiewa falsetem bajadery. – Spójrzcie na jego piękny strój! Spójrzcie, jak lśni jego sztylet, gdy przejeżdża obok nas!”.

Pran ma zapłakaną i zakrwawioną twarz. Cuchnące ubranie wisi na nim w strzępach. Każda część ciała boli przy najmniejszym poruszeniu. Kpiarska piosenka doprowadza go do szału. Rzuca się naprzód i kopie miseczkę żebraka. Parę miedziaków rozsypuje się po ziemi.

– Nie nakarmili cię? – pyta żebrak, uchylając się przed ciosem Prana.

– Ty łajdaku! – burczy Pran przez łzy.

– Taki już jestem – przyznaje żebrak. – Ty też, o ile dobrze pamiętam.

– Jestem głodny! – woła Pran.

– Może powinieneś spróbować gdzie indziej? – proponuje żebrak, przybrawszy teatralną minę dobrego wujaszka. Pran posyła mu wściekłe spojrzenie. Bardzo powoli żebrak podaje mu adres na bazarze jubilerów.

– Idź tam, zrób, co ci każą, a dostaniesz jeść – radzi.

– Niby dlaczego miałbym ci wierzyć?

– Zrobisz, jak zechcesz. – Żebrak wzrusza ramionami. – Szczerze mówiąc, powinieneś być mi wdzięczny, że w ogóle z tobą rozmawiam.

Z tym stwierdzeniem nie można polemizować. Pran smętnie opuszcza głowę.

– Kłamiesz. Zrobią mi coś złego.

Żebrak zastanawia się przez dłuższą chwilę.

– Masz rację – mówi w końcu. – Skłamałem.

– A widzisz! – Pran triumfuje.

– Ale z drugiej strony – rozważa żebrak głośno – kto wie, czy nie kłamię teraz.

– Jak to?

– Nieważne. Odrobina filozofii. – Żebrak uśmiecha się od ucha do ucha, odsłaniając kostnicę spróchniałych zębów.

Na nic zdają się krzyki ani pochlebstwa. Pranowi nie udaje się nic więcej z niego wyciągnąć. Żebrak drapie pokrytą strupami skórę. Wyłapuje wszy ze skołtunionych włosów. Posyła w stronę sprzedawców jedzenia, uprzątających swój towar, sprośne odżywki, jakie tylko ślina mu na język przyniesie. Jeden z nich szczerzy zęby w odpowiedzi.

– Boże wszechmogący! – woła żebrak ni stąd, ni zowąd. – Zaiste, jesteś sprawiedliwy!

Pran posyła mu miażdżące spojrzenie.

– Powinieneś dziękować Bogu – tłumaczy żebrak. – Daje ci wspaniałą okazję.

I przewróciwszy oczami, rzuca się energicznie w pył ulicy. Jednym wężowym ruchem zsuwa uschnięte kończyny do cuchnącego rynsztoka biegnącego skrajem ulicy, kuca i wydala z siebie imponującej wielkości kupę. Po skończonej operacji kładzie się na ziemi i zasypia. Rysy jego odrażającej gęby nabierają zdumiewającej łagodności i spokoju, który można by nawet nazwać szlachetnym.

Pusty brzuch nie daje Pranowi zasnąć. Pran naciska go w różnych miejscach z nadzieją, że zapełni jakoś tę pustkę. Po pewnym czasie wstaje i rozgląda się za monetami, które wypadły z miseczki żebraka. Bez rezultatu. Pozostaje już tylko myszkowanie wokół zamkniętych straganów. Nie znajduje jednak nic, co by nie zostało zjedzone przez inne wygłodniałe dzieci albo sprytne bezpańskie psy, przekradające się ulicami w poszukiwaniu przekąski. Zrezygnowany, kładzie się nieopodal głośno chrapiącego żebraka.

Próbuje nie myśleć o tym, co się stało. Ojciec nie żyje. I tak nie był jego ojcem. Jego prawdziwy ojciec to Anglik z fotografii, ale on też nie żyje. Czy to czyni go Anglikiem? Pran nie czuje się Anglikiem. Jest Hindusem z kasty kaszmirskich panditów. Wie, kim jest. Czuje to.

Głodny i obszarpany przeprowadza w myślach dogłębną analizę problemu. Jesteś tym, kim się czujesz. A jeśli nie, to powinieneś czuć się tym, kim jesteś. Lecz jeśli jesteś kimś, nie wiedząc, że nim jesteś, to jak się to objawia? Jak czuje się człowiek, nie będąc tym, za kogo się uważa? Jeśli jego matka naprawdę była jego matką, a ojcem był ten obcy Anglik z fotografii, to logiczne, że jest mieszańcem, pół białym, pół czarnym. Nie czuje jednak żadnego związku z tymi ludźmi. Ci ludzie nienawidzą Hindusów. A już na pewno nienawidzą jego. Przypomina sobie unoszenie się i opadanie rakiety do badmintona, twarz tamtego mężczyzny, gdy kopał go i przeklinał. On, Pran, nie jest taki jak ci ludzie. Nie uważa Anglii za swój dom. Dom jest tutaj, po drugiej stronie niebieskich wrót.