Centrum, godzina 14:00.
Kaja kierowała się w stronę umówionego miejsca spotkania z Adamem. Z powodu dużego ruchu przebicie się przez aleję Jana Pawła II zajęło jej więcej czasu, niż zakładała. Z drugiej strony zyskała parę minut na ochłonięcie po biegu. Nastała akurat pora dnia, kiedy słońce niemiłosiernie praży ziemię, jednocześnie wysysając prawie całe powietrze. Jedna jej część dalej cieszyła się, że jest coraz bliżej chłodnego metra, jednak druga zdecydowanie wątpiła w to, że plany, które sobie założyła na dzisiejszy dzień, w ogóle dojdą do skutku. Telefon komórkowy Adama ciągle milczał. Najgorsze było to, że nie był wyłączony, co można by wytłumaczyć rozładowaną baterią czy zniszczeniem – telefon był włączony, a chłopak po prostu go nie odbierał. Dziewczynie wyraźnie się to nie podobało. Dla niej niepewność była zawsze gorsza od złych wiadomości – czekanie na wyklarowanie sytuacji doprowadzało ją do szewskiej pasji.
Wkroczyła teraz do małego parku otaczającego Pałac Kultury i Nauki. Nie napotkała zbyt wielu ludzi na swojej drodze – pomyślała, że pewnie byli w pracy albo wyjechali na wakacje. Jednak park nie był całkiem opuszczony. W krzakach nieopodal dostrzegła leżącego mężczyznę. Specjalne jej to nie zaskoczyło, ponieważ była przyzwyczajona do takich widoków – w warszawskich parkach często, zwłaszcza wieczorami, można było trafić na bezdomnych, szukających choćby odrobiny schronienia pod rozłożystymi gałęziami drzew czy krzewów. Po przejściu kilkunastu metrów zobaczyła kolejnego, także leżącego bez ruchu na ziemi – lecz on już nie wyglądał na bezdomnego. Miał na sobie jasną koszulę i spodnie od garnituru. Kaja zwolniła kroku, przyglądając mu się uważnie. Coś było nie do końca tak, jak być powinno. Przeszła parę kroków i zatrzymała się. Pomyślała, że może jest mu potrzebna pomoc. Może zasłabł z powodu upału, może miał zawał serca albo Bóg wie co jeszcze. Rozejrzała się wokół. Liczyła, że zobaczy kogoś jeszcze i zwróci się do niego o wsparcie.
Jednak zobaczyła coś zupełnie innego. Pomimo doskwierającego upału poczuła, że włoski na jej rękach stają dęba. Żołądek skurczył się w małą, twardą kulkę, a serce zaczęło uderzać z częstotliwością młota pneumatycznego.
Wokół niej, w promieniu około pięćdziesięciu metrów, leżało ponad dwadzieścia osób. Nie policzyła ich dokładnie, bo w jej głowie zaczęło miarowo pulsować olbrzymie czerwone światło ostrzegawcze, wyraźny sygnał, że czas się stąd zbierać. Jednak Kaja nie mogła się ruszyć. Miała wrażenie, że znajduje się na polu minowym i każdy, nawet najmniejszy ruch niechybnie zakończy jej młody żywot.
Jak się okazało, mężczyzna w garniturowych spodniach wcale nie wyglądał najdziwniej. Zauważyła młodego chłopaka w krótkich bojówkach i dużych czarnych słuchawkach, przewieszonych przez szyję – leżał na wznak, wpatrując się martwym wzrokiem w niebo nad głową. Całe ubranie miał obszarpane i umazane krwią. Kawałek dalej leżała dziewczyna – Kaja automatycznie oszacowała, że mogłaby być jej koleżanką z klasy. Leżała na brzuchu, a w jej boku zionęła dziura, jakby wewnątrz ciała eksplodował mały ładunek wybuchowy.
Naraz usłyszała wystrzał. Po ułamku sekundy następny. Wszystko wydawało się tak cholernie nie na miejscu. Środek pięknego polskiego lata, centrum Warszawy i takie rzeczy dziejące się wokół niej. Trupy, strzały, pewnie policja i czort wie, co jeszcze. Kaja nie do końca była świadoma sytuacji, w której się znalazła – nie odbierała jej jeszcze jako bezpośredniego zagrożenia dla własnego życia. Pewnie za chwilę zza drzewa wyskoczy prezenter telewizyjny z przyklejonym na stałe do twarzy kretyńskim uśmieszkiem i pogratuluje jej wygrania dwustu złotych w najnowszym TV show. Wtedy właśnie przypomniała sobie o chłopaku, do którego jechała – niewiele myśląc, rzuciła się biegiem w stronę „patelni”, ku samej paszczy lwa.
Zatrzymała się na szczycie schodów. Pod nią roztaczała się tak zwana „patelnia” – betonowy plac, łączący przejścia podziemne i wejście do centralnej stacji metra. Gdyby nie złapała się barierki, z pewnością upadłaby z powodu tego, co zobaczyła.
Ciała. Dziesiątki zmasakrowanych, jęczących i wijących się ludzi. Część z nich chodziła ogłuszona jak po wybuchu, inni trzymali się za otwarte rany i wołali o pomoc. Dostrzegła nawet, że ktoś klęczy pod ścianą i się modli. Ale przeważająca większość leżała bez ruchu. Martwa.
Nagle wszystko stało się jasne.
Zamach bombowy. Terroryści. Al-Kaida, pewnie nawet sam Osama. Pan od WOS-u miał rację, mówiąc, że Polacy niepotrzebnie się pchają do Afganistanu. To nie nasza wojna, ale jak już się wsadziło kij w mrowisko, to mrówki się wkurzyły, mówił. I słusznie, miały ku temu powody. A i bliżej im do nas niż do Wielkiego Brata zza oceanu.
Kaja nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Miała wrażenie, że zapomniała też o oddychaniu i że zaraz zemdleje – co nie było tak dalekie od prawdy. Intuicja dziewczyny wariowała, wysyłając jasny przekaz – albo zaraz stąd wiejmy, albo zostajemy tu na zawsze.
Jednak Kaja wiedziała, że nie może po prostu uciec – musiała odnaleźć Adama, chociaż w głębi duszy przeczuwała, że przybyła za późno. Zacisnęła zęby i ruszyła niepewnie przed siebie.
Wszystko wokół niej było tak nierealne, że dziewczyna czuła się jak w filmie. Przypomniała jej się scena z którejś części Egzorcysty, gdy kapłan kroczy przez pole bitwy usiane trupami żołnierzy – w powietrzu krążą setki kruków, co chwila pikując i rozszarpując coraz to nowe truchła. Poza tym, że Kaja nie była kapłanem, ptaki nie rozrywały trupów, a leżący ludzie nie zginęli w walce, wszystko było podobne. To znaczy, de facto było zupełnie inne, ale Kaja i tak czuła się jak w filmie.
Młoda kobieta wyciągnęła rękę w jej stronę. Włosy opadały jej na twarz, więc Kaja tylko mogła sobie wyobrazić grymas bólu, jaki się na niej malował. Postąpiła krok naprzód, wyciągając również swoją dłoń na spotkanie. „Jezu, nie dam rady im wszystkim pomóc” – pomyślała. Nagle ręka kobiety zacisnęła się kurczowo na nadgarstku dziewczyny. Kaja odruchowo wyrwała się i zrobiła krok w tył. Zachowanie nieznajomej było dla niej ogromnym zaskoczeniem – żadnego wołania o pomoc, informacji, gdzie i co boli – po prostu zacisnęła rękę, jakby od tego zależało jej życie.
Kaja stwierdziła, że kobieta najpewniej jest w szoku. Musiała jednak iść dalej, bo inaczej nie znajdzie Adama. Ruszyła przed siebie, starannie omijając leżące na betonie ciała, zarówno te martwe, jak i te jeszcze się ruszające. Nigdzie nie mogła dostrzec swojego chłopaka. Modliła się w duchu, żeby udało mu się uciec i żeby go tutaj nie znalazła – jednak z każdym krokiem, z każdym kolejnym zmasakrowanym ciałem, które mijała, jej nadzieja kurczyła się, a umysł podsuwał coraz czarniejsze wizje. W pewnym momencie usłyszała jęk wyraźniejszy niż pozostałe. Odwróciła się i zobaczyła czołgającą się w jej stronę kobietę, tę samą, która wcześniej wyciągała ku niej rękę. Teraz przesuwała się mozolnie, co chwila zatrzymując się i – jak poprzednio – wyciągając dłoń w stronę dziewczyny. Jęczała przy tym tak, jakby opłakiwała całą swoją zmarłą rodzinę.
Kaja patrzyła na nią z niedowierzaniem. Kątem oka zauważyła, że w ślad kobiety poszło jeszcze parę osób – wszystkie czołgały się powoli w jej stronę. Dziewczyna poczuła zimny dreszcz prześlizgujący się po karku.
Nagle jeden z mężczyzn zatrzymał się, spojrzał pod nogi i dostrzegł na ziemi małego chłopca. Dziecko żyło i właśnie starało się wydostać spod leżącej na nim martwej kobiety. Kaja widziała, jak mężczyzna pochyla się w stronę dziecka. „Chce mu pomóc” – pomyślała. Jednak ten zrobił coś zgoła innego – złapał malca za rękę, pociągnął ku sobie i wgryzł się w nią niczym wygłodniały wilk. Chłopiec wrzasnął z bólu i przerażenia. Niewiele myśląc, Kaja podbiegła i z rozbiegu kopnęła mężczyznę w twarz. Ten upadł, puszczając dzieciaka. Dziewczyna przesunęła zwłoki kobiety i uwolniła chłopca.
W tym momencie była już pewna, że to nie atak bombowy. Może chemiczny, może rozpylili jakiś gaz, który pomieszał ludziom w głowach? Nie miała czasu zastanawiać się, co spowodowało taką agresję w ludziach – musiała szybko znaleźć wyjście z tej ponurej sytuacji. Ludzie zaczęli zacieśniać krąg wokół niej. Kaja kazała chłopcu się skulić i sama zaczęła odpędzać od siebie coraz większe ilości łapczywie wyciągniętych rąk. Uderzyła stojącego za nią mężczyznę łokciem w twarz. Odchylił się, tracąc równowagę, jednak po sekundzie ruszył z powrotem w jej kierunku. Bez słowa, bez zbędnego komentarza. Nie poleciały w jej stronę żadne: „Ty szmato, zabiję cię, rozwaliłaś mi nos, teraz to ja ci pokażę”. Nie, nic. Cisza. I dla Kai było to chyba gorsze niż potok przekleństw. Gorsze, bo zaczęło jej się wydawać, że nie otaczają jej ludzie, tylko coś zupełnie innego.