Tomek czytał pojawiające się komunikaty, podświadomie śledząc błyskawicznie zmieniający się obraz. „A więc to prawda” – pomyślał. „Epidemia, apokalipsa, nazywajcie to, jak chcecie. Mnie jest wszystko jedno. Jestem sam i mam przesrane, jak Żyd za Niemca”.
Nie był w stanie oderwać wzroku od telewizora.
Mokotów, godzina 14:23.
Jacek pędził między znajomymi boksami, kierując się w stronę źródła hałasu. A przynajmniej taką miał nadzieję. Starał się zdążyć na czas, choć w głębi duszy wiedział, że jest już za późno. Przeczuwał, że to, co zastanie, będzie powtórką ze sceny, którą miał nieprzyjemność oglądać przy wejściu do kuchni, i że już w niczym nie pomoże. Mimo wszystko biegł. Tak nakazywał mu instynkt i zanim zorientował się, co robi, był już w połowie drogi.
Wypadł na ostatnią prostą, prowadzącą do sal konferencyjnych, skąd – jak mu się wydawało – dobiegał hałas. Naraz nastała cisza, a on stanął jak wryty.
Biała koszula na piersi unosiła się i opadała w rytm jego przyspieszonego oddechu. Poczuł ostry zapach własnego potu, po czym obejrzał się, żeby się upewnić, czy nikt nie czai się za plecami, a to wszystko nie jest tylko zastawioną nań pułapką. Było pusto, więc zaczął iść dalej. Czuł się jak Neo uciekający przed Agentami. Z tym, że jego ruchy były jakieś trzydzieści razy wolniejsze. Starał się oddychać cicho, chociaż i tak miał wrażenie, że słychać go na drugim końcu wielkiej sali. Po chwili dotarł do ostatniego skrzyżowania i biorąc dwa głębokie wdechy, wyjrzał za róg.
Metr od miejsca, w którym stał, rozciągała się olbrzymia kałuża świeżej krwi. W nozdrza uderzył go intensywny zapach, wypełniający wąskie przejście. Ślad na ziemi wskazywał, że osoba, której owej krwi pozbawiono, została zaciągnięta albo sama się doczołgała do sali znajdującej się na przeciwległym końcu korytarza. Pobrudzone były również śnieżnobiałe dotąd ściany. „Nie idź tam, kretynie” – skarcił się w duchu, robiąc niepewny krok w przód. W jego głowie toczyła się zażarta bitwa między zdrowym rozsądkiem, który nakazywał ucieczkę, a chęcią niesienia pomocy. Zrobił kolejny, cichy krok. Wyszedł na ostatnią prostą. Świat skurczył się do rozmiaru odpowiadającego swoją wielkością maleńkim drzwiom, za którymi znajdowało się rozwiązanie zagadki. Stąpał uważnie, starając się nie nadepnąć na wszechobecne plamy krwi, co chwila oglądając się za siebie. „Altruista, myślałby kto. Cholerny kretyn, który zakłada sobie pętlę na szyję” – nieprzerwanie karcił się w myślach. Zamiast ratować swoje własne chude dupsko, pakuje się w jeszcze większe bagno. Z drugiej strony, czy na tym etapie ma jeszcze możliwość wycofania się? Klepnąć w matę, podnieść rękę i powiedzieć: „Raz dwa trzy, odpadam z głupiej gry”? Bał się, że życie, które do tej pory znał, bezpowrotnie odeszło.
Dotarł do klamki. Wytarł spoconą rękę o nogawkę garnituru i wyciągnął ją przed siebie, delikatnie otwierając drzwi do sali konferencyjnej.
– Jaaaacek! – nagle usłyszał krzyk, dobiegający z oddali. Głos należał do Karoliny.
Już miał ruszyć z powrotem, gdy nagle kątem oka dostrzegł ruch w otwartej sali. Odwrócił się powoli, czując, jak jego ciało przenika chłód. Przed nim zmaterializowała się Monika. Wyglądała zdecydowanie gorzej niż rano, gdy przyszła z gorączką i skarżyła się na zawroty głowy. Jej twarz była teraz sina, a ubranie wyglądało tak, jakby ktoś ją przywiązał do samochodu i przeciągnął po torze przeszkód. Jednak dla Jacka najgorsze były jej oczy – małe, przekrwione punkciki wpatrujące się w niego wściekle, niemalże przewiercające go na wskroś. I smród. Dziewczyna cuchnęła krwią, fekaliami i… mięsem. Wiedział, że stojąca przed nim postać nie jest tą samą, z którą codziennie miał przyjemność współpracować. Sterczał przed nim ktoś zupełnie inny, a jakiś pierwotny, głęboko zakorzeniony instynkt podpowiadał mu, że ten ktoś z pewnością nie ma przyjaznych zamiarów. A to znaczy, że generalnie rzecz biorąc, należy spierdalać.
– Monika…? – spytał jednak nieśmiało, a jego słowo rozdarło ciszę niczym piorun nieboskłon w środku nocy. Serce waliło mu jak oszalałe. Jej reakcja była błyskawiczna – wzrok nabrał ostrości i ich spojrzenia się spotkały. Przez ułamek sekundy Jacek zauważył w nich przerażenie, niczym przebłysk resztek świadomości. Następnie na powrót zalała je fala krwi i szaleństwa. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dziewczyna rzuciła się na niego z wyciągniętymi rękami. W pierwszej sekundzie Jacek nie wiedział, jak zareagować, a gdy podjął decyzję o ucieczce, było już za późno – niby-Monika złapała go za koszulę i przysunęła do siebie, jednocześnie celując rozwartą szczęką w jego szyję. Mężczyzna w ostatniej chwili odepchnął ją, w wyniku czego potknęła się i prawie przewróciła, ale gdy tylko odzyskała równowagę, ruszyła ponownie w jego kierunku.
– Hej, przestań! Uspokój się, to ja! – krzyczał, wyciągając przed siebie ręce w odruchu obrony. Wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu, lecz zarazem miał nieodparte przekonanie, że nie zaszkodzi spróbować. Tak jak się spodziewał, nie przyniosło to najmniejszego efektu i dziewczyna dalej przemieszczała się w jego stronę.
Nagle w sali konferencyjnej pojawiła się druga kobieta. Tej Jacek nie miał okazji wcześniej poznać i w innych okolicznościach zdecydowanie by tego żałował – dopasowana spódniczka, żakiet, buty na siedmiocentymetrowym obcasie. Do tego długie, czarne i proste włosy, nienaganna sylwetka i śliczna buzia. Jego ideał. Niestety – żakiet był podarty, w udzie zionęła wygryziona dziura wielkości Nebraski, a twarz czarnowłosej piękności była cała skąpana we krwi. W prawej dłoni dzierżyła ciemny, krwisty organ nieszczęśnika leżącego nieopodal pod ścianą. Jacek zrozumiał, że to właśnie on parę minut temu wołał o pomoc i że to jego krew widniała na korytarzu, prowadząc go aż tutaj. Raczej nie był mu już do niczego potrzebny.
Był sam kontra dwie zakrwawione zombie-laski. Idealna sceneria filmu dla dorosłych. Jednak to wszystko rozgrywało się naprawdę, a nie na ekranie telewizora. Szybko ocenił swoje szanse i doszedł do wniosku, że walka nie ma sensu – nim dziewczyny zdążyły go pochwycić, chyłkiem się wycofał, zamykając za sobą drzwi i przekręcając klucz w zamku.
Karolina. Teraz przypomniał sobie o jej wołaniu o pomoc. Rzucił się pędem z powrotem, ale przy skrzyżowaniu korytarzy zwolnił. Obejrzał się niepewnie za siebie i zobaczył, jak drzwi, które przed chwilą zamknął, całe się trzęsą. Kobiety napierały na nie od wewnątrz, wściekle waląc w nie pięściami.
Karolina nie słyszała napastnika cicho powstającego z podłogi. Poza tym, kto by się spodziewał, że zwłoki nagle ożyją? Była tak osłabiona postępującą gorączką, że gdy tylko Jacek rzucił się biegiem na pomoc nieznajomemu, usiadła na najbliższym fotelu i schowała głowę w dłoniach. Znajdowała się na skraju wytrzymałości – fizycznej i psychicznej. Wiedziała, że wewnątrz jej ciała dzieje się coś niedobrego. Czuła to, ale nie potrafiła tego wytłumaczyć, a co gorsza nie miała pojęcia, jak temu zapobiec. Tak czy inaczej, podświadomie rozumiała, że jej życie dobiega końca. Z drugiej strony, może nie będzie tak źle. Nie raz już gorączkowała i to bardziej niż teraz. Kiedyś nawet wylądowała w szpitalu, bo rodzice nie byli w stanie zbić temperatury domowymi sposobami. Pamiętała to, jakby wydarzyło się wczoraj. Zaczęła myśleć o rodzicach. Czy będzie jej dane kiedyś jeszcze ich zobaczyć? Może tylko majaczy z powodu wysokiej temperatury, może wszystko będzie dobrze? Jednak wydarzenia ostatnich paru godzin nie pozostawiały złudzeń – przyszłość rysowała się w ciemnych barwach. Nigdy do tej pory nie widziała ani nie słyszała, żeby ludzie atakowali się tak zaciekle – a już na pewno, żeby rzucali się na siebie z pazurami i zębami jak dzikie zwierzęta. Może to jakaś nowa broń biologiczna, może jakiś wirus wywołujący agresję? Dziewczyna przeczuwała, że i ją to dopadło. W sumie zawsze tak było na filmach: kiedy ktoś lub coś dziwnego i dotychczas nieznanego cię ugryzie, zamieniasz się w takie samo paskudztwo.