– Myśl, chłopie, myśl… – motywował się, szepcząc pod nosem. – Potrzebuję czegoś długiego. Pogryźli Karolinę i się wykrwawiła, więc trzeba ich trzymać na dystans…
Mówiąc to spojrzał na pufy i zamarł.
Obie stały puste.
Poczuł, jak jego całe ciało sztywnieje, a plecy pieści mu ohydny jęzor przerażenia. Wszystkie jego zmysły osiągnęły poziom koncentracji, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył. Na miękkich nogach podszedł do puf, nie mogąc wprost oderwać wzroku od wgłębień, które jeszcze kilkanaście sekund temu wypełniała jego świeżo zmarła koleżanka.
– To niemożliwe, niemożliwe… – powtarzał, jakby chciał w ten sposób zaprzeczyć temu, co widział.
Podszedł bliżej do puf i spojrzał za nie. Były wysokie na pół metra, więc może dziewczyna stoczyła się za nie i teraz leży na podłodze. Niestety, ta była pusta. Dopiero teraz obejrzał się za siebie, skrupulatnie taksując wzrokiem całe pomieszczenie. I wtedy ją zobaczył.
Stała tyłem kilka metrów dalej, nerwowo kręcąc głową to w lewo, to w prawo. Wyglądała, jakby weszła pomiędzy boksy pracownicze i nie wiedziała, co dalej z sobą począć. W pierwszej sekundzie poczuł ulgę – widocznie pomylił się w ocenie i Karolina tylko zemdlała, a teraz po prostu wstała i nie bardzo rozumie, co się wkoło dzieje. Fajnie, bo to znaczy, że żyje i wszystko będzie…
W tym momencie dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała Jackowi w oczy.
– Kurwa! Niemożliwe! – krzyknął, cofając się o krok i wpadając na pufy.
Nie pomylił się. Karolina nie żyła. Jej wyraz twarzy zmienił się nie do poznania. Może nie uległa fizycznemu przeobrażeniu, ponieważ od momentu zgonu nie minęło jeszcze zbyt wiele czasu, ale w jej postaci zmieniło się coś innego. Puste spojrzenie ciemnych oczu przeszywało teraz Jacka na wylot, jakby w ogóle nie istniał. Wokół byłej koleżanki roztaczała się tajemnicza aura śmierci i chęci zniszczenia wszystkiego, co żywe, której mężczyzna nie rozumiał i której nie chciał zrozumieć. Może w chwili tak skrajnego przerażenia wyolbrzymiał pewne fakty, ale był stuprocentowo pewien, że stoi przed nim kostucha we własnej osobie i właśnie rozpoczęła się – kolejna w dniu dzisiejszym – walka o „być albo nie być”.
Nagle coś w Jacku pękło. Niemalże dosłownie, mógłby nawet przysiąc, że słyszał ciche trzaśnięcie. Poczuł, że rośnie. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak ekstremalnie wkurzony i nie czuł w sobie tak potężnej żądzy mordu. Miał dość. Najpierw gość w holu, od którego ten cały syf się zaczął, potem trupy w dużej sali i jeszcze dwie nieumarłe laski, które ewidentnie chciały go zeżreć. Wezbrała w nim frustracja, którą miał zamiar teraz wyładować. Wiedział, jak ci popaprańcy są powolni, więc rozumiał też, jaką ma nad nimi przewagę.
Ruszył przed siebie, pochylając głowę niczym rozwścieczony byk. Karolina zrobiła to samo, z tym że zdecydowanie wolniej i mniej składnie. Sekundę później, poczęstowana mocarnym kopniakiem kolegi, odbiła się od ściany i upadła bezwładnie na podłogę. Jacek dyszał z wściekłości. Zrobił kolejny krok w jej stronę i zatrzymał się, przypomniawszy sobie, że nie należy wchodzić z nimi w bezpośredni kontakt. Potrzebuje broni. Narzędzia mordu. Mały geniusz zbrodni, siedzący w jego głowie, podpowiedział mu, żeby przewrócił stół z IKEA, na którym stał komputer, i wykręcił zeń jedną nogę. Mebel wyprodukowano z tandetnej sklejki, rozpadającej się po jednym sezonie, ale jego nogi były wykonane z metalu. Idealnie. Zaskakujące, jak szybko ludzie potrafią zmienić się z ofiary w kata.
Po paru chwilach dzierżył już w rękach białą, grubą pałkę. Zdecydowanie lepiej się poczuł, mając w posiadaniu broń. W międzyczasie Karolinie udało się wstać i ponownie obrać kurs na Jacka. Ten znów postąpił parę kroków w jej stronę, trzymając wysoko uniesioną pałkę niczym kij baseballowy, gotów zadać cios. Co chwila poprawiał uścisk spoconych dłoni, czekając, aż dziewczyna wejdzie w zasięg gwarantujący skuteczny cios.
Karolina weszła weń czterokrotnie, za każdym razem zmuszając Jacka do cofnięcia.
– No żeż kurwa, nie mogę – westchnął z rezygnacją, opuszczając nogę od stołu.
Dziewczyna wydawała się być tego świadoma, bo cały czas uparcie kroczyła w jego stronę. Walenie w drzwi przybrało na sile, jakby motywując ją do skuteczniejszego działania. Ta naraz przyśpieszyła, wyciągając przed siebie ręce i wyjąc tak żałośnie, że włosy chłopaka stanęły dęba. Jacek zareagował błyskawicznie, nie zastanawiając się nad tym, co robi – wziął potężny zamach i uderzył byłą koleżankę prosto w skroń. Do jego uszu doleciał niedający się pomylić z niczym innym, ohydny odgłos pękającej czaszki. Karolina bezwładnie upadła na wykładzinę. Jacek stał, patrząc na swoje dzieło.
Nie było mu dane długo stać bezczynnie. Dziewczyna zaczęła się bowiem znowu ruszać i wbrew wszelkiej logice podnosić z podłogi. Chłopak nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Kontrolę nad jego ciałem przejęła panika. Zadziałał wrodzony system obronny.
Biała pałka miarowo wznosiła się i opadała. To było jedyne rozwiązanie. Trzeba pozwolić sobie na chwilę zwariować, żeby roztrzaskać głowę komuś znajomemu nogą od stołu.
A potem nastała cisza. Po pałce skapywała krew, pomieszana z włosami i resztkami mózgu Karoliny. Wszystko wokół było zbroczone jasnym, czerwonym płynem. Nie wyłączając sufitu ani Jacka. Ten dyszał ciężko, ale był pewien, że dziewczyna już nie wstanie. Gdyby okazało się inaczej, zacznie walić pałką we własny łeb, bo więcej nie zniesie. Zrobił parę kroków w tył i opadł ciężko na pufę. Powoli uspokajał oddech, jednak przez ciało dalej przechodziły mu fale niemalże elektrycznych wyładowań, przyprawiając go o mimowolne dreszcze. Umysł powoli wracał do normy.
Walenie w drzwi nie ustawało. Jacek, wsłuchując się w jego rytm, stwierdził, że znajduje się za nimi jedna osoba. Oczywiście kolejna mogła stać bezczynnie obok, ale wolał liczyć na łut szczęścia. Na razie jest jedna, ale hałas może zwabić następne, więc jeżeli ma się stąd wydostać, to musi działać szybko. Starał się przypomnieć sobie rozkład pomieszczeń na piętrze. Mała salka konferencyjna, kilkanaście metrów korytarzami i znajdzie się w holu. Stamtąd do wind i… nie, windy to słaby pomysł. Mogą się zaciąć, wolno działają i nie wiadomo, co za diabelstwo siedzi w środku. Na tym etapie był już bowiem pewien, że cały budynek jest zaatakowany. Zatem schody. Są przy windach, więc i tak musi się kierować we wcześniej obranym kierunku.
– Dobra. Mówisz, masz – powiedział do siebie, wstając i ruszając w stronę szarych drzwi. – Raz zombie śmierć – dodał, wrednie się uśmiechając.
Stare Miasto, godzina 16:58.
Kuba czujnie obserwował drzwi. Parę godzin temu przestrzelił zamek i jak się później zorientował, nie mógł ich przez to zamknąć. W sumie logiczne, jednak wtedy nie zaprzątał sobie głowy tak oczywistymi kwestiami. Najważniejsze było znalezienie wyjścia z podbramkowej sytuacji.
W środku sanktuarium panował przyjemny chłód. Pachniało wilgocią i kadzidłem, a w powietrzu unosiły się echa tysięcy modlitw, wzniesionych na przestrzeni wieków ku pokrzepieniu serc. Po wejściu do pogrążonego w półmroku holu, zaryglowali drzwi ciężkimi dębowymi ławami, których na szczęście stało tu na pęczki. Z początku myśleli, że nie dadzą rady ich ruszyć, ale adrenalina zrobiła swoje. Dla pewności zabezpieczyli też środkowe wrota i wszystkie nawy boczne. Po skończonej robocie z Kuby lał się pot. Gdy upewnili się, że maszkary nie sforsują barykady, udali się do centralnej części kościoła, żeby odpocząć i zebrać myśli.
Szybko sprawdzili, czy żadne z nich nie było ranne – na szczęście, pomimo wejścia w bardzo bliski kontakt z wesołkami wyraźnie lubującymi się w ludzkim mięsie, obyło się bez obrażeń. Przynajmniej po ich stronie. Przed oczami Kuby bowiem nieustannie eksplodowała czaszka pierwszego z zabitych zombie. Jednocześnie odnosił dziwne wrażenie, że to nie ostatni człowiek, którego będzie musiał potraktować w taki sposób. Policyjna intuicja, a może zwykłe przeczucie? Niezbyt go to obchodziło. Liczyło się tylko przetrwanie.