– Jesteś zarażony czy może raczej martwy i wskrzeszony? – zapytała szeptem, bardziej po to, żeby usłyszeć swój głos niż jego, niemożliwą do uzyskania, odpowiedź.
Opalony brunet o wyżartej połowie twarzy i podartych spodniach przekrzywił głowę i wyciągnąwszy ręce w jej stronę, jęknął żałośnie.
Dla dziewczyny była to zasadnicza różnica. Jeżeli oni są zainfekowani, to znaczy, że zarazę można powstrzymać i leczyć. Oczywiście teoretycznie. Jeżeli natomiast są to umarli, cudem wskrzeszeni to… to jeszcze nie wie, co można. Och, mogą jeszcze być zainfekowani, nieżywi, a następnie cudem wskrzeszeni, ale wtedy to ma już pozamiatane po całości.
Wtem usłyszała warkot silników. Nie osobowych samochodów, tylko czegoś zdecydowanie większego i cięższego. Serce zabiło jej szybciej w piersi, wstała i zaczęła się uważnie rozglądać wokół. Kilkadziesiąt metrów od kiosku, zza budynku banku wyjechał zielony, wojskowy mercedes. Samochód zatrzymał się na środku ulicy, klapa na dachu otworzyła się i z otworu wyłonił się żołnierz w hełmie i z jakimś niewielkim przedmiotem w rękach. Parę sekund później do pojazdu dołączyły dwa kolejne oraz dodatkowo dwa opancerzone, czteroosiowe SKOT-y. Kaja poczuła olbrzymią ulgę – dosłownie usłyszała huk kamienia spadającego jej z serca. Oto nadjechał jej rycerz w zbroi moro i na ubłoconym koniu. Jest uratowana!
Ciężkie SKOT-y ustawiły się bokiem w równej odległości od pierwszego mercedesa, tworząc potężną barierę. Wieżyczki strzelnicze zostały skierowane w stronę tłumu, otaczającego kiosk. Pozostałe dwie terenówki osłaniały flanki. Wszystkie pojazdy zostały błyskawicznie otoczone przez żołnierzy licznie wyplutych z transporterów. W ich rękach dumnie błyszczały czarne beryle, najnowsze karabinki rodzimej produkcji, strzelające amunicją 5,56 milimetra. Dowódca, wystawiwszy małą główkę, niczym piesek preriowy, z jednego ze SKOT-ów wykrzykiwał rozkazy do swoich ludzi tak głośno, że słyszała je nawet Kaja. Niestety, część zombie również zareagowała i odwróciła głowy w stronę nowo przybyłych. Rozległ się trzask megafonu.
– Uwaga! Mówi porucznik Skowron. Teren został otoczony i poddany wojskowej jurysdykcji. Prosimy o ustawienie się w kolejce do punktu kontrolnego celem zbadania. Prosimy o podchodzenie pojedynczo i powoli, co najmniej w pięciometrowych odstępach.
Pierwszy zombie ruszył posłusznie w stronę żołnierzy. „Grzeczny piesek” – pomyślała Kaja. Nagle inny rzucił się biegiem w stronę konwoju. Biegiem. Kaja nie wierzyła własnym oczom. Przecież parę godzin temu ten człowiek był martwy, potem ożył i ledwo powłóczył nogami, a teraz biegnie jak opętany. W jego ślad poszło kilkanaście kolejnych osób, przeplatając się z tymi, którzy woleli praktykować spokojne, niemalże niedzielne tempo przechadzki.
– Stop! Pojedynczo! – krzyczał porucznik. – Stać, bo otworzymy ogień!
Nic to nie dało. Monstra nie zamierzały się zatrzymać, groźby wojskowego nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Natomiast odległość pomiędzy nimi a żołnierzami z każdą chwilą malała. Kaja z przerażeniem patrzyła, jak fala zombie cały czas wzbiera. Rozciągnięci na tak dużym terenie, zdecydowanie przewyższali liczebnością żołnierzy. Nigdy by nie powiedziała, że pod jej kioskiem koczowało tak wiele stworów.
Tymczasem porucznik odsunął megafon od ust i krzyczał coś do żołnierzy, energicznie wymachując rękoma. Kaja zauważyła, jak każdy z nich wykonuje ten sam gest – odbezpiecza broń i przyjmuje pozycję strzelecką. Część się położyła, część uklękła, inni pozostali na stojąco, ukrywając się za pojazdami. Na SKOT-ach pojawili się operatorzy ciężkich karabinów maszynowych, dosiadając wielkokalibrowych działek. Wszystko trwało krócej niż trzy sekundy.
– Stać! – powtórzył stanowczo porucznik, jednak efekt był taki sam jak za poprzednim razem. Kaja, stojąc na dachu kiosku i przyglądając się bezradnie rozgrywanej scenie, przeczuwała, co się szykuje. Tylko dlaczego wojsko nie zaczęło jeszcze strzelać, przecież to nie są już ludzie, tylko jakieś bestie. Wtedy pierwszy z biegających zombie znalazł się parę metrów od najbliższego mu mercedesa. Żołnierze skierowali karabiny w jego stronę, jednak w dalszym ciągu nie strzelali. Po pierwsze, nie mieli takiego rozkazu, po drugie, żaden z nich nie był pewien, z czym mają do czynienia. Co innego walczyć z równym sobie, uzbrojonym przeciwnikiem, a co innego strzelać do bezbronnych ludzi, w dodatku we własnym mieście.
Zombie wpadł między żołnierzy, kierując swoje wyciągnięte ręce i rozwartą paszczę w kierunku tego, który stał najbliżej. Młody chłopak zachował trzeźwość umysłu i wprawnym ruchem odwrócił broń, żeby zdzielić przeciwnika kolbą w twarz. Trysnęła krew, poczwara zatoczyła się i odsunęła parę metrów.
– Stój, bo strzelam! – krzyknął żołnierz, tym razem celując końcem lufy w korpus zombie. Przeciwnik ponownie ruszył w jego stronę.
– Stój, bo…
Żołnierz nie zdążył dokończyć zdania, gdy staranował go kolejny zombie. W trakcie uderzenia omsknął mu się palec na spuście i wystrzelił w powietrze. Upadł na beton, gdzie błyskawicznie dopadły go dwie kolejne bestie.
Pozostali żołnierze zachęceni pierwszym wystrzałem, otworzyli ogień. Wiszące nieruchomo, ciepłe powietrze zaczął przeszywać jednostajny terkot ciężkich karabinów umieszczonych na SKOT-ach. Kule i fragmenty oderwanych ciał świstały wokół nacierającej nawałnicy przeciwników. Niektórzy zostali trafieni w korpus, inni w nogi, jeszcze kolejni w ręce. Dziewczynie przypominało to scenę z Szeregowca Ryana, z drobną tylko różnicą – tutaj na polu bitwy padali tylko ci, którzy dostali kulkę prosto w swój durny, żądny mordu łeb. Inni, nic sobie nie robiąc z odniesionych ran, wstawali, czołgali się czy też w inny, nieomal magiczny sposób wlekli się, uparcie i systematycznie zmniejszając dzielący ich od żołnierzy dystans. Piechurzy również otworzyli ogień, zasypując zombie gradem pocisków.
Lecz było już za późno. Karabiny sprawdzały się doskonale, jednak w odpowiednich warunkach – gdyby rozpoczęli ostrzał wcześniej, mieliby szanse utrzymać przeciwników na dystans. Niestety, w momencie, w którym pozwolili zombie złamać swój szyk i doprowadzić do walki w zwarciu, znaleźli się na przegranej pozycji. Stracili czas, jaki potrzeba na przeładowanie broni, stracili morale, zaglądając śmierci prosto w bezdenne i bezmyślne oczy, czując jej cuchnący oddech na karku. Kaja widziała, jak kilku żołnierzy bierze nogi za pas i ucieka w stronę pobliskich budynków. Nawet ciężko opancerzony transporter bojowy nie do końca się sprawdził – dzika wataha rzuciła się na niego niczym wygłodniałe psy na znaleziony ochłap mięsa. Operator karabinu nie zdążył zamknąć włazu, tym samym zapraszając zombie do środka. Drugi ze SKOT-ów również został zalany falą nieprzyjaciół.
Kaja poczuła, że robi jej się zimno. Żołnierze nie dali rady. A jeżeli nie oni, to kto? „Chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, zrób to sam” – w głowie usłyszała głos Freda z Limp Bizkit. Jasne, łatwo mu to mówić. Ciekawe, czy kiedyś stał na dachu kiosku, bez żadnej broni, otoczony zgrają kanibali, czyhających na kawałek jego mięsa.
– Jezu… – powiedziała cicho, patrząc bezradnie na rzeź rozgrywającą się kilkadziesiąt metrów dalej.
Nagle jakiś zabłąkany pocisk trafił w kiosk, rozbijając szybę. Kaja podskoczyła i krzyknęła ze strachu, totalnie zaskoczona. W pierwszej sekundzie pomyślała, że skoro zombie nauczyli się biegać, to może przejęły też broń od zabitych wojaków. Nie, no to by było już przegięcie. Wytężyła wzrok i stwierdziła, że jednak nie. To była po prostu jedna, zabłąkana kula. Co nie zmienia faktu, że kolejna może trafić prosto w nią. Czas się zbierać.
Wychyliła głowę zza krawędzi kiosku, zerkając uważnie na chodnik. Obszar kilkunastu metrów wokół kiosku umazany był krwią i walającymi się niedużymi fragmentami ludzkich ciał. Większość monstrów zajęła się walką z wojskiem, jednak kilka pozostało pod kioskiem. Część z nich nie miała nóg lub była tak okaleczona, że nie mogła się sprawnie poruszać. Z tymi sobie poradzi, po prostu przechodząc obok. Wygląda na to, że ma szanse.
– Dobra, tylko spokojnie – powiedziała na głos. – Potrzebna mi jakaś broń.