Выбрать главу

Paweł zastanowił się przez chwilę.

– Dobra, to ty weźmiesz łopatę, młotek i kilka dużych śrub. Ja wezmę oba kilofy.

– Po co śruby? – zaskoczony takim pomysłem chłopak zaczął pakować je do kieszeni.

– Będziemy się skradać, śrub możemy użyć do odwrócenia uwagi, wystarczy, jak rzucimy jedną gdzieś daleko od nas, na tory.

– Sprytne – powiedział z uznaniem. – Ale latarki i tak bierzemy, nie?

– Jasne, że tak. Ale nie powinniśmy ich używać zbyt często – powiedział Paweł, ważąc w dłoni jeden z kilofów. Był ciut przydługi i ciężki, ale dobrze leżał. Max schował za pasek młotek, a do ręki wziął łopatę.

– Przewieś sobie latarkę przez ramię – zasugerował żołnierz, biorąc do ręki drugi kilof.

Po minucie stali już gotowi do akcji. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i ruszyli na palcach w stronę drzwi. Umarlak, który tak uparcie się do nich dobijał przez ostatnie kilka godzin, gdzieś sobie najwyraźniej poszedł, a z korytarza nie docierały żadne dźwięki. Paweł położył palec na ustach, dając tym samym chłopakowi znak, że muszą zachować bezwzględną ciszę. Max przekręcił delikatnie klucz w zamku, po czym bardzo ostrożnie zaczął otwierać drzwi.

– Psst! – usłyszał chłopak i odwrócił się w stronę Pawła. Ten wskazał głową włącznik światła. Max skinął głową, po czym go wcisnął. Pochłonęła ich ciemność.

Bielany, godzina 20:20.

Kapeć. Taki stary, skórzany i dokumentnie znoszony. Tomek z obrzydzeniem głośno mlasnął. Musiał usnąć naprawdę głęboko. Uniósł się na łokciach i po sekundzie opadł z powrotem na wznak. W głowie mu huczało, jakby w środku odbywała się dzika impreza, z rodzaju tych wiejskich potańcówek, gdzie prędzej czy później w ruch idą sztachety i goście wzajemnie rozbijają sobie łby. Spojrzał na ławę, na której stała do połowy opróżniona butelka Wyborowej. „Pięknie” – pomyślał. Nie dość, że pił sam, to jeszcze sporo. Tylko sobie pogratulować, zwłaszcza w takiej chwili. Ponownie podjął się próby zmiany pozycji, co ku jego uciesze, tym razem zakończyło się sukcesem. Usiadł na kanapie i ze świstem wypuścił powietrze. Następnie pochylił się i wtulił głowę w ręce wsparte na kolanach, błądząc palcami w krótkiej, ciemnej szczecinie, gęsto porastającej czaszkę. Pomieszczenie uparcie wirowało. Starał się skoncentrować wzrok na telewizorze i na obrazach, które się w nim przewijały, jednak średnio mu to wychodziło. Jacyś ludzie ganiali się po ulicach, strzelali do siebie, podpalali budynki i samochody. I to wszystko w Warszawie. Dziwny film. I wtedy wszystko mu się przypomniało, wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin uderzyły w niego niczym lewy sierpowy Tysona. Stwierdził, że trzeba wytrzeźwieć i to szybko. W końcu nie mógł być pewien, czy jego drzwi i usypana za nimi blokada długo wytrzymają, a głupio by było tak umierać na kacu.

Dwadzieścia minut później stał w kuchni, ubrany w ulubione jeansy i niebieski T-shirt z House’a. Wziął zimny prysznic i z kubkiem gorącej herbaty z cytryną w ręku okłamywał się, że kac jest dużo mniejszy. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak samotny, głupi i bezradny. Kac normalny i moralny naraz. Myślał o siostrze, rodzicach przebywających na wyjeździe, czasie, jaki bezsensownie zmarnował. Czy wiedzą, co się dzieje? Czy poza Warszawą też tak jest? A jeszcze dalej, poza Polską? Może to koniec świata, może Bóg zesłał na ludzi apokalipsę. „Kiedy w piekle nie będzie już miejsca, zmarli wyjdą na ziemię” – przypomniał mu się fragment z pewnego filmu o zombie. Wtedy go to śmieszyło, było tylko niegroźną rozrywką. Nigdy by nie przypuszczał, że przyjdzie mu stanąć oko w oko z jedną z takich kreatur. Zresztą, kto by coś takiego przypuszczał. Takich rzeczy zwyczajnie nie bierze się pod uwagę. Film się obejrzy, zapomni, sięgnie po następny.

Zastanawiał się, co z Ewą. Mógł mieć tylko nadzieję, że schowała się w jakimś bezpiecznym miejscu, że nikt jej nie zaraził, że jest cała i zdrowa. Nie sądził, że będzie się kiedykolwiek aż tak o nią martwił, jednak więzy krwi okazały się silniejsze, niż przypuszczał.

Pomaszerował z kubkiem do swojego pokoju i znowu włączył komputer. Po paru minutach stwierdził z rozczarowaniem, że nie może się połączyć z internetem. Zresetował modem, posprawdzał kable, ale nic to nie dało. „Nie jest dobrze” – pomyślał chłopak. „Jeżeli nie ma sieci, to odcięcie energii elektrycznej jest tylko kwestią czasu. Wprost cudnie”.

Najbardziej bolało go to, że nie zauważył nikogo normalnego. Ani na ulicy, ani w oknach sąsiadów. „Zostałem sam?”. Odpowiedzi na to niezadane głośno pytanie od razu pożałował. Ciężar smutku i samotności, jakie były z nią związane, zdawał się być nie do zniesienia. „Jeżeli tak jest, to po prostu się zabiję. Wymyślę jakiś sposób, żeby moje ciało nie powstało z martwych i nie błąkało się bez powodu” – przysiągł sobie w myślach. Wstał od biurka i zrezygnowany podreptał do salonu.

Głowa nie przestawała go boleć. Sięgnął po dwa proszki przeciwbólowe, które przyniósł ze sobą z kuchni. Zanim poszedł pod prysznic, łyknął już jedną aspirynę, ale nic to nie dało. Czuł się tylko bardziej skołowany. Wyłączył głos w telewizorze. Jeżeli miał zebrać myśli, potrzebował do tego ciszy. Nieme, nierealne obrazy uparcie przewijały się po ekranie, przypominając film zmontowany przez jakiegoś aspołecznego psychopatę. Ale przynajmniej nie było słychać krzyków, wycia syren ani strzałów. Nagle obraz znikł i na ekranie pojawiła się tablica techniczna.

Chłopak uświadomił sobie, że w jego mieszkaniu też jest przeraźliwie cicho. Ciszej nawet niż w środku nocy. Po ulicy nie jeździły samochody, sąsiedzi nie oglądali głośno tasiemcowych seriali, nie robili imprez. Nie rozmawiali, nie kochali się, nie kłócili, a to wszystko dlatego, że ich po prostu nie było. Przypomniał mu się kawałek Dezertera o tym, że nie ma ciszy w bloku. Mylił się. Wystarczy wyrżnąć wszystkich w pień, a cisza nastanie. Nawet w bloku.

Co robić? Nikt go nie uczył, jak zachowywać się w takich sytuacjach. Miał dość spore zapasy, wobec tego szanse, że przetrzyma cały ten rozgardiasz w domu, są całkiem realne. No bo co innego miałby robić? Wyjść na ulicę i narażając własne życie, ratować innych? Wątpił, żeby oni tak postąpili względem niego. Wygląda na to, że spędzi tu dość dużo czasu. „Cholera, odmalowałbym ściany, ale farb nie mam” – pomyślał ironicznie.

Nagle usłyszał ryk silnika. Wybiegł z salonu i popędził prosto do kuchni, ledwo zatrzymując się przed oknem. Serce waliło mu jak oszalałe. Otworzył je na oścież i wystawił głowę. Nie obchodziło go, czy jakiś zombie go zobaczy, czy nie. Lub czy jakiś ożywiony trup alpinisty rzuci się na niego z góry. Miał jedną szansę na milion i zamierzał ją wykorzystać.

Ulicą sunęła policyjna furgonetka. Tomka od razu uderzyły dwie rzeczy. Po pierwsze, furgonetka była tylko jedna. Zawsze myślał, że jak się jedzie z odsieczą, to wsparcie powinno być nieco bardziej konkretne. Nie to, żeby nie wierzył w możliwości zamkniętych z tyłu samochodu policjantów, ale… swoje już widział. Po drugie, nie dostrzegł żadnego zombie. Nie licząc niewielkiej ilości ciał gnijących sobie wesoło na asfalcie, ulica była pusta. Co z resztą? Padła z głodu, uciekła? Może wszystkich pozamienianych wybili. Tak czy inaczej, nie zamierzał tracić czasu na bezsensowne rozważania.

– Hej! Tutaj! – krzyknął w kierunku furgonetki, machając rękami.

Samochód sunął dalej, jakby nigdy nic. Tomek wiedział, że musi jakoś zwrócić uwagę policjantów. Jeżeli tego nie zrobi, odjadą, a on zostanie sam. Zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy – nie było czasu na zbędne myślenie, trzeba było działać. Wziął najbliższy przedmiot i cisnął nim w dach samochodu. Trafił idealnie. Dopiero po wypuszczeniu go z ręki uświadomił sobie, że wyrzucił swój ulubiony kubek. W sumie szkoda, ale cóż zrobić. Jeżeli zginie, i tak nie będzie z niego korzystał. Poświęcenie jednak było warte swej ceny – zobaczył bowiem, że samochód się zatrzymuje. Błyskawicznie otworzyły się drzwi, a z wnętrza pojazdu wysypało się na ulicę kilkunastu sklonowanych policjantów z prewencji. Na głowach mieli hełmy balistyczne, w rękach połyskujące giwery. Paru wyskoczyło z krótkimi pistoletami maszynowymi typu Glauberyt, paru trzymało ciężkie strzelby samopowtarzalne Mossberg. Wszyscy sprawnie ustawili się wokół furgonetki; każdy zabezpieczał inny odcinek ulicy. Dwóch identycznie wyglądających funkcjonariuszy podbiegło do radiowozu. No tak, pomyślał chłopak. Nie przyjechali po niego, chcieli tylko zobaczyć, co się stało z porzuconymi kolegami. Tym bardziej musi działać.