Выбрать главу

– Ej, wy tam! – wydarł się wniebogłosy. Nie bardzo wiedział, co krzyczeć. Pomocy? Ratunku? Nie no, to takie słabe i mało męskie. Takie wyrazy nie chciały mu przejść przez gardło. Jeden z funkcjonariuszy pokręcił głową na boki, jakby coś usłyszał, i rozejrzał się, poszukując wzrokiem źródła dźwięku. „Do góry, cholera, spójrz do góry!” – naprowadzał go mentalnie chłopak.

Wtedy wydarzyło się kilka rzeczy dosłownie równocześnie.

Zza rogu przeciwległego budynku wygramolił się zombie. Wyglądał brudniej i bardziej plugawo niż osobniki krążące po okolicy jeszcze parę godzin temu. Chłopak miał wrażenie, że lada chwila dosłownie rozpadnie się na kawałki. Mężczyzna w pokrwawionym i brudnym ubraniu nie miał lewej ręki. Sunął w stronę najbliższego policjanta z prawą wyciągniętą przed siebie.

W tym samym czasie drzwi do mieszkania Tomka zaczęły dosłownie tańczyć. Słyszał wściekłe charczenie, dobiegające z korytarza i łomot pięści w kruchą barierę, odgradzającą go od śmierci. Miał nieodparte wrażenie, że ta długo nie wytrzyma. Błyskawicznie uznał, że dłużej mu już nie przeszkadza wydawanie z siebie mało męskich dźwięków.

– Aaa…! – krzyknął piskliwie. – Pomocy! Tutaj, na górze, ratunku! – darł się, młócąc rękami powietrze, jakby rozgarniał niewidzialne krzaki. Chciał wyskoczyć na bruk, ale bał się, że skończy się to skręceniem kostki lub nawet karku. Zombie na korytarzu zdawali się wyczuwać jego strach, bo atak na drzwi przybrał na intensywności. Zaczynamy wyścig z czasem! Na miejsca, gotowi, start!

W międzyczasie zombie na ulicy zbliżył się do policjanta. Na szczęście ten zauważył go odpowiednio wcześnie i wycelował strzelbę prosto w pierś kreatury. Bez ceregieli zrobił krok w przód i pociągnął za spust. Huk wystrzału był wręcz niewyobrażalny. Spotęgowany ciszą panującą wokół, odbił się echem od budynków, wprawiając szyby okienne w drżenie. Zombie dosłownie pofrunął w tył, jakby oberwał gigantyczną, niewidzialną pięścią. Policjant w ułamku sekundy przeładował broń, ale nie podszedł do ciała. Po prostu nie było takiej możliwości. Nie z takiej odległości. „Przynajmniej nie było strzałów ostrzegawczych ani słownych pierdółek. Widać szybko się uczyli na błędach” – pomyślał chłopak.

Naraz drzwi mieszkania Tomka zostały wyrwane z zawiasów, a do środka wparowała horda krwiożerczych kreatur. Ten błyskawicznie wskoczył na parapet i trzymając się rękami za ramy okienne, intensywnie wpatrywał się w drzwi kuchenne. Po ułamku sekundy pojawiła się w nich paskudna morda, po niej kilka następnych. Wszystkie były takie same – tak samo szare, z tak samo obojętnym wzrokiem i zmasakrowaną twarzą. Identyczne w swojej bezmózgiej parodii życia. Ruszyły z wyciągniętymi rękami prosto po chłopaka.

Tomek skoczył.

Jeżeli komuś się wydaje, że skok z drugiego piętra to nic specjalnie bohaterskiego, to niech spróbuje skoczyć z tej wysokości na beton, w samych skarpetkach i z pełną świadomością, że jeżeli cokolwiek sobie zrobi, to grasujący w okolicy zombie nie zawahają się tego przeciw niemu wykorzystać. Tomek się bał. Chociaż powiedzieć „bał się” to tak, jakby stwierdzić, że w polską zimę tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku trochę posypało śniegiem. Z drugiej strony, zanim uświadomił sobie poziom swojego lęku, wylądował się na zimnym, twardym betonie. Żywy i przede wszystkim, cały. Żadna kość nie wystawała, żadne ścięgno nie uległo zerwaniu. I taki stan chciał utrzymać najdłużej, jak się da.

Błyskawicznie znalazł się przy nim policjant, przystawiając mu karabin wprost do twarzy. W pierwszej sekundzie Tomek nie był w stanie się ruszyć. Bezdenna, mroczna czeluść gorącej lufy hipnotyzowała niczym flet fakira. Gwarantowała spokój, bilet w jedną stronę do krainy marzeń, mlekiem i miodem płynącej. Chłopak nie wiedział, ile czasu tak się weń wpatrywał. Pewnie ułamek sekundy, ale w życiu bywają takie momenty, w których czas nam udowadnia, jak bardzo potrafi być względny.

– Nie strzelaj! – wrzasnął Tomek. – Nie jestem zarażony!

Policjant wpatrywał się w niego nieufnie, cały czas mierząc z karabinu. Jak się po chwili okazało, wpatrywał się zbyt intensywnie, gdyż nie zauważył nacierających od flanki przeciwników. Dwie kreatury rzuciły się na funkcjonariusza, który zdążył jeszcze w ostatnim odruchu obronnym, pociągnąć za spust. Salwa przeorała ścianę bloku Tomka, mijając jego głowę zaledwie o centymetry. Chłopak odskoczył, przeturlał się i ukucnął na chodniku parę metrów dalej. Odwrócił się i z niedowierzaniem, ale i z pewną dozą fascynacji, wpatrywał się w patroszonego policjanta. „Rusz się, do jasnej cholery!” – usłyszał w głowie. Błyskawicznie poderwał się na równe nogi i rozejrzał dookoła.

Policjanci padali jak muchy. Walczyli bohatersko, ale kolejne strzały przywoływały następne potwory, na które po prostu nie mogło wystarczyć amunicji. Nie było czasu na przeładowywanie, nie było czasu na przegrupowanie. Nie było też czasu na myślenie. W powietrzu unosił się ostry zapach prochu, pomieszany ze słoną wonią potu i słodkim zapachem krwi. W miarę jak cichły strzały, wzrastał poziom krzyku masakrowanych funkcjonariuszy. A to drastycznie obniżało szanse Tomka na przeżycie.

Był uwięziony. Każda droga wyjścia była zastawiona przez zombie.

– Kurwa, ale się wpieprzyłem! – krzyknął bardziej do siebie niż do prześladowców.

Nagle w jego oku pojawił się błysk nadziei, zwiastun planu, który mógłby uratować mu życie. „Może też okazać się totalną klapą, ale co mi tam” – pomyślał zdesperowany.

– Jebcie się! Tak łatwo mnie nie dostaniecie – krzyczał do maszkar, biegnąc w stronę tylnych drzwi policyjnej furgonetki. Wskoczył do środka i błyskawicznie zatrzasnął za sobą drzwi, blokując ich zamek. Gruba blacha, kraty w oknach i wzmacniane szyby powinny wszelkich napastników skutecznie zatrzymać, ale zombie nie zamierzali tak łatwo rezygnować z łupu. Wnętrze samochodu wypełniło się dudnieniem dziesiątek rąk, nacierających na auto z każdej strony. Chłopak czuł się jak konserwa turystyczna, do której ktoś próbuje się dostać za pomocą kamienia.

Nie zmieniało to faktu, że był bezpieczny. Przynajmniej na chwilę obecną, bo jego plan przewidział uzbrojenie się i odjechanie w bezpieczne miejsce, gdzieś, gdzie jeszcze nie dotarła zaraza i gdzie nikt nie będzie go łączyć z pierwszym zarejestrowanym atakiem na człowie…

– Noż kurwa, nie wierzę – powiedział chłopak, patrząc na blachę oddzielającą go od szoferki. W ścianie było jedno malutkie okienko, nie większe niż prostokąt o wymiarach piętnaście na trzydzieści centymetrów.

Tego Tomek nie przewidział.

Mokotów, godzina 20:21.

Jacek bezradnie wpatrywał się w przeszklone drzwi. Ostatnie dwie godziny spędził za biurkiem recepcji na parterze, tuż przed głównym wejściem do biurowca. Skrupulatnie analizował wydarzenia, jakie do tej pory miały miejsce. Godzinę zajęło mu dostanie się na dół budynku. Pokonując schody, musiał być bardzo ostrożny, ale ostatecznie udało mu się zejść bez większych problemów. Schodził z duszą na ramieniu. Kiedy opuścił klatkę schodową, popędził w stronę głównego wejścia i wybiegł na chodnik. Ciepłe i świeże powietrze wypełniło jego nozdrza, przesiąknięte zapachem krwi. Niestety nie miał zbyt wiele czasu na radowanie się odzyskaną wolnością, ponieważ gdy tylko pojawił się na chodniku, kilkunastu zombie błyskawicznie rzuciło się w jego stronę. Zrobił wtedy jedyną słuszną rzecz, jaka przyszła mu na myśl – wycofał się do biurowca i zamknął za sobą drzwi.

Następnie, kiedy odrobinę ochłonął i odzyskał zdolność racjonalnego myślenia, zabezpieczył parter, przynajmniej w części, w której aktualnie się znajdował, dokładnie sprawdzając wszystkie zakamarki i drzwi, prowadzące do toalet bądź innych pomieszczeń. Przy okazji zabił też dwóch zombie. Poszło mu łatwiej niż z Karoliną. Raz, że ich nie znał, a dwa, że jak sam stwierdził, stosunkowo szybko odnalazł się w nowej roli. Biała koszula już dawno zmieniła barwę na czerwoną, a spodnie pokryły się szkarłatną, zaschniętą teraz posoką. Od zapachu unoszącego się w powietrzu było mdło, jednak Jacek wolał zostać w nawet tak uświnionym ubraniu, niż zupełnie z niego zrezygnować i walczyć dalej nago. Umył ręce i twarz w łazience, ale nie mógł nigdzie znaleźć nowego ubrania.