Spojrzał na monitory, które pokazywały widok z kamer porozmieszczanych po całym budynku. Nie był w stanie zliczyć zombie wałęsających się po korytarzach i wyludnionych salach. Nie zauważył też nikogo żywego. Możliwe, że ktoś ukrył się poza zasięgiem monitoringu, jednak tego akurat nie mógł być pewien. Na dole, tak samo jak w biurze, z którego udało mu się uciec, nie było internetu ani sygnału w linii telefonicznej. Czuł się jak głodny i brudny szczur w pułapce, otoczony z każdej strony przez wygłodniałe kocury. I śmiertelnie przerażony. Czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, nie był w stanie określić, co robił przez ostatnie godziny i kiedy po raz ostatni coś jadł. Wszystko zlało się w jedną, bardzo nieskładną całość. I Jacek czuł, jak ta całość pochłania go coraz bardziej, jakby we śnie wchodził coraz dalej między ciemne i schowane za mgłą drzewa. Coś wisiało w powietrzu. Instynkt go ostrzegał przed tym, co może się jeszcze wydarzyć, ale go nie słuchał. Nie potrafił.
Schował głowę w dłoniach. Za każdym razem, kiedy zamykał oczy, widział przed sobą opętaną twarz Karoliny. Zacisnął pięści. „Weź się chłopie w garść” – pomyślał. Był na skraju wyczerpania nerwowego – nie wiedział, co myśleć ani co robić. Nikt nie przyszedł go uratować, nie widział policji, straży czy służb specjalnych, a przecież minęło już tyle godzin. Ludzie zostali pozostawieni sami sobie. Siedział za panelem tak długo, aż zombie na ulicy przestali się nim interesować i poszli szukać łatwiejszego łupu.
Wziął kilka głębokich oddechów. Wstał i powoli podszedł do drzwi, cały czas trzymając się blisko ściany. Światła były pogaszone, ale na zewnątrz było jeszcze jasno. Szedł powoli, zastygając za każdym razem, gdy na ulicy pojawiała się jakaś postać.
Podszedł maksymalnie blisko samej szyby i ukucnął za olbrzymim rododendronem, kryjąc się w cieniu jego liści. Obserwował chodnik i ulicę Juliana Bruna, przy której znajdowało się jego biuro. Nie był zbyt zachwycony tym, co ujrzał.
Z dziwnym spokojem uświadomił sobie, że koszmar, jakiego musiał doświadczyć, nie zakończy się, kiedy wyjdzie poza przeklęty biurowiec. Na ulicy panował taki sam chaos, jeśli nawet nie większy. Płonęło kilka samochodów, a kwestią czasu było, kiedy ogień prześlizgnie się na sąsiadujące z nimi budynki. Gdzieniegdzie leżały ciała, wokół których widział czarne plamy krwi. Był świadkiem, jak jedno z nich podniosło się i po omacku zaczęło iść przed siebie. Przypomniało mu to dość makabryczną wersję starej zabawy z dzieciństwa, gdzie jedno z uczestników miało zawiązane oczy i z wyciągniętymi rękami szukało pozostałych.
Nie dostrzegł nikogo normalnego. Dopadły go najczarniejsze myśli, jego umysł podsuwał najgorsze scenariusze. Oczami wyobraźni widział, jak krążący wokół ludzie się z niego śmieją. Szydzą. Wskazują go palcami i wytykają tchórzostwo, bo boi się wyjść i stanąć do walki.
Naraz wziął parę głębokich oddechów i skupił wzrok na jednym z ciał.
– Pieprzyć to – powiedział szeptem, ledwo rozchylając usta.
Miał dość. Czuł, że coś w nim bezpowrotnie pękło. Odnosił dziwne wrażenie, że stało się tak już bardzo dawno temu, ale dopiero teraz to sobie uświadomił. Całe jego życie sprowadzało się do rutynowych zajęć, powtarzanych z niemalże szwajcarską precyzją. Po prostu w nieskończoność powielał te same czynności i schematy, starając się nie wychodzić przed szereg. Poczuł, jak robi się czerwony ze złości. Wszystko przepadło. Tyle bezpowrotnie zmarnowanego czasu… Przed oczami przeleciały mu ostatnie lata życia i z żalem stwierdził, że jedyne wspomnienia, jakie ma, związane są z pracą.
Wstał z podłogi i spokojnie podszedł do panelu administracyjnego, znajdującego się za biurkiem ochrony. Nie obchodziło go, czy ktoś go z ulicy go zobaczy, czy nie. Zaczął metodycznie przeszukiwać szuflady. Wątpił, że znajdzie jakąkolwiek broń. Szukał za to kluczy, które otworzą mu drogę do zamkniętych pomieszczeń, do zamkniętych szafek i sam Bóg jeden wie, co tam znajdzie. Oby cokolwiek, co będzie mogło mu posłużyć za broń, a będzie lepsze od stołowej nogi. Chociaż osobiście przekonał się, że ta ostatnia całkiem nieźle się sprawdza.
Po paru sekundach dzierżył już w dłoni pęk brzęczących kluczy i szedł w kierunku drzwi, na których widniała tabliczka z napisem „ochrona”. Chwilę mu zajęło znalezienie odpowiedniego, ale ostatecznie udało mu się przekroczyć próg pomieszczenia. Uderzył go zapach potu, stęchlizny i taniej wody po goleniu. Uśmiechnął się pod nosem. Podobało mu się to. Podobało mu się, że śmierdziało, że całe jego ubranie było poplamione krwią i że miał okazję roztrzaskać paru osobom głowy nogą od stołu. Przyjął tę świadomość ze spokojem, nie czuł się winny. Nie było policji, sądów, innych ludzi. Nie było już przed kim czuć się winnym, a jego własne sumienie opuściło go parę godzin temu, ustępując miejsca nadciągającemu szaleństwu.
Stał w progu, upajając się nową siłą. Uczuciem spokoju i totalnej bezkarności. Jego własną, spaczoną definicją wolności. Czuł się, jakby znalazł się w grze komputerowej, gdzie może robić, co chce i komu chce, i nikt go za to nie ukarze. Nigdy nie podejrzewał siebie o takie podejście. Człowiek uczy się samego siebie przez całe życie.
– Co my tu mamy… – szepnął pod nosem, zapalając światło.
Jego oczom ukazały się trzy stojące szafki, tandetny stolik z jeszcze tandetniejszym czajnikiem i paroma brudnymi kubkami, nad którym wisiał kalendarz z gołą babką. Do tego pusty wieszak na mundury i para wojskowych butów. Słowem, mnóstwo rzeczy, które zupełnie nie nadają się do walki.
– Niech to cholera – przeklął pod nosem.
Podszedł do szafek, na szczęście otwartych, ale ich zawartość była równie interesująca i przydatna co zawartość samego pomieszczenia. Zastanowił się przez chwilę, rozglądając jeszcze raz po klitce. Może coś przeoczył? Niestety musiał pogodzić się z faktem, że nic nie umknęło jego uwadze.
„No trudno, trzeba będzie poszukać gdzie indziej” – pomyślał i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Spojrzał na zegarek – było parę minut po dwudziestej pierwszej. Czas się zbierać.
Wrócił do recepcji, wziął wcześniej już wypróbowaną nogę od stołu i zważył ją w ręku. Sprawdziła się do tej pory, więc będzie dzielnie służyła dalej. Przez chwilę myślał, czy nie wrócić na górę po drugą nogę, żeby mieć broń w obu rękach, ale stwierdził, że jedna trzymana naraz będzie skuteczniejsza. Odwrócił się i zaczął powoli kroczyć w stronę drzwi. Jego skórzane lakierki z głośnym echem uderzały o marmurową podłogę. Nie śpieszył się. Wiedział co go czeka po przekroczeniu progu i wyjściu na ulicę. Jakaś głęboko schowana, racjonalnie myśląca część jego świadomości wiła się i krzyczała, próbując oswobodzić się z oków szaleństwa, jakimi została spętana. Jednak to działanie z góry było skazane na niepowodzenie. Gdzieś na samym dnie duszy Jacek wiedział, co robi. Miał świadomość tego, co się dzieje i na co się godzi. Po prostu stwierdził, że zanim zginie, to się odrobinkę zabawi.
Złapał za klamkę, otworzył drzwi i po raz ostatni w życiu wyszedł ze swojego miejsca pracy.
Stare Miasto, godzina 20:22.
Zaufajcie mi – parsknęła Natalia, przedrzeźniając księdza. – Wyszliśmy na tym gorzej niż Zabłocki na mydle!
Kuba spojrzał zmęczonym wzrokiem na żonę. Wyjął paczkę czerwonych lucky strike’ów i odpalił papierosa.
– Proszę tutaj… – zaczął duchowny, ale policjant posłał mu spojrzenie pod tytułem „zmuś mnie”, więc ten nie skończył zdania.
– Kochanie, przestań biadolić. Marudzisz, odkąd tu weszliśmy – powiedział Kuba, głęboko zaciągając się dymem.