Zatrzasnął drzwi i włączył silnik.
– Tak, kurwa, tak! – krzyknął, ze szczęścia uderzając rękami w kierownicę i podskakując na fotelu. – Jeeeeest!
Wrzucił jedynkę i… przestał się cieszyć. Spojrzał na swoje stopy. Potem szybko rozejrzał się po okolicy, spoglądając w oba lusterka. Wydawało się, że jest względnie pusto. Chyba ma chwilę, na zrobienie jeszcze jednej rzeczy. Zerknął podstępnym wzrokiem na ciała policjantów i złapał klamkę u drzwi.
Minutę później ponownie wrzucił jedynkę i naciskając pedał gazu już ubraną w policyjny but stopą, ruszył przed siebie.
Mokotów, godzina 21:30.
W twarz uderzyło go świeże i ciepłe powietrze. Jacek wziął głęboki oddech i rozkoszował się jego smakiem. Rozejrzał się spokojnie wokół siebie. Było gorzej, niż przypuszczał. Ulica wyglądała jak ruina, płonęły już niektóre budynki. Gdzieniegdzie w tle słychać było wystrzały z broni palnej, pojedyncze krzyki. Kakofonia dźwięków, odbijająca się gromkim echem od ciasno zabudowanych biurowców, wprawiała korporacyjne szyby w drżenie. Tego maklerzy nie przewidzieli. Parę razy usłyszał głośne tąpnięcie, co świadczyło o odpaleniu pocisku większego kalibru. Śmigłowiec lub wóz opancerzony. Kto wie, może nawet do stolicy znowu zawitały czołgi. „Fajnie by było takim się przejechać i sobie postrzelać” – stwierdził. „Trzeba to koniecznie umieścić na liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią”.
Samochody stały bezpańsko na ulicy. Część z otwartymi drzwiami i pozapalanymi światłami; niektóre były pomazane krwią na zewnątrz, inne nosiły ślady walki w środku. Poza tym wszędzie syf, kiła i mogiła. Pozostawione w pośpiechu torebki, plecaki, damskie pantofle lub inne rzeczy, które mogły opóźnić ucieczkę. Zerknął w stronę Pól Mokotowskich i zobaczył nad nimi łunę pożaru, trawiącego centrum miasta. O dziwo, żadna z kreatur nie zarejestrowała jeszcze jego obecności. Albo są tak ekstremalnie durne, albo przez obłąkanie wypisane na jego twarzy uważają go za jednego ze swoich. Cóż, łatwiej będzie mu się wtopić w tłum.
Brak zainteresowania odrobinę go zmartwił. Wyobrażał sobie, że jak wyjdzie, to rzucą się na niego niczym wściekłe harpie i po paru minutach będzie po wszystkim. A tu taka niespodzianka. Gwizdnął pod nosem, zarzucił nogę od stołu na ramię i zaczął iść przed siebie, stawiając długie i powolne kroki. Gdyby ktoś założył mu na głowę melonik, wyglądałby identycznie jak Alex z Mechanicznej pomarańczy. Kroczył dumnie i pewnie niczym stary generał podczas przeglądu niedoświadczonego wojska.
Rozglądał się leniwie wokół i napawał widokiem zniszczenia, jakiego dopuścili się zombie. Podobało mu się. Ta jego własna apokalipsa zdecydowanie przypadła mu do gustu. Warto było żyć, żeby zobaczyć coś takiego.
Naraz zza rogu wybiegła kobieta i natychmiast rzuciła się w stronę Jacka. Mężczyzna odruchowo złapał nogę od stołu i wymierzył jej potężny cios prosto w rozwartą szczękę. Wraz z rozbryzgiem krwi z wnętrza czaszki wyleciało też parę zębów, ale denatka nawet się nie przewróciła, tylko cofnęła o parę kroków. I spojrzała z wściekłością.
– No chodź! – wrzasnął mężczyzna z szaleństwem w oczach, unosząc pałkę nad głowę. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, ukazujący rząd zaciśniętych zębów.
Kobieta odpowiedziała mu warknięciem i ponownie rzuciła się na niego z wściekłością. Wszystko działo się błyskawicznie. Czas tym razem nie stanął w miejscu, tylko odwrotnie – przyśpieszył. Jacek przestał się zastanawiać nad tym, gdzie trafiać, jak uderzać. Po prostu walił, gdzie popadnie, niczym berserker, minimalną część uwagi poświęcając na baczenie, żeby samemu nie zostać rannym. Tłukł w głowę zombie do momentu, aż nie pozostało z niej praktycznie nic.
Gdy broń, nie znajdując oporu, zaczęła uderzać o asfalt, przestał. Koszula, teraz poplamiona gęstą juchą, unosiła się gwałtownie i opadała w rytm przyśpieszonego oddechu Jacka. Po paru sekundach zza rogu wyszedł drugi zombie, prawdopodobnie zwabiony odgłosami walki. Jacek po raz kolejny uniósł swoją maczugę, gdy zorientował się, że przeciwnik nie naciera. Opuścił zakrwawioną nogę od stołu i dokładnie przyjrzał się kreaturze.
Za życia zombie był mężczyzną w podeszłym wieku. Mógł mieć około sześćdziesięciu lat, może trochę mniej. Staruszek wyraźnie utykał na lewą nogę, jednak nie było wiadomo, czy spowodowała to potyczka z innym zombie, czy może miał tak już wcześniej. Z drugiej strony, jakie to miało znaczenie? Jacek podszedł do trupa, który wyciągał teraz rękę w jego stronę i rozchyliwszy paszczę, przeciągle zawył. Jacek natomiast wyciągnął przed siebie nogę do stołu i szturchnął nią kreaturę w tors. Maszkara zrobiła krok w tył.
– Wyglądasz jak gówno, wiesz? – zapytał spokojnie.
Nie doczekał się odpowiedzi. Zombie ponownie zrobił krok w jego stronę.
– Nie, nie, poczekaj – powiedział Jacek, utrzymując bezpieczny dystans za pomocą białej, zakrwawionej nogi. – Spokojnie. Musimy pogadać. Bo widzisz… – przerwał na chwilę, rozglądając się wokół siebie. Nie dostrzegł nikogo, więc mógł kontynuować monolog. – …Franek. Nazwę cię Franek. Nie masz nic przeciw temu? Fajnie. Bo widzisz, Franek, chciałbym ci podziękować. Tobie i wszystkim…
Zombie skoczył nagle na Jacka, niemalże łapiąc go za ręce. Zęby kłapnęły łapczywie w powietrzu, ale mężczyzna zdążył odskoczyć. Odruchowo zdzielił trupa maczugą w twarz. Następnie uderzył w kolano tak mocno, że poczwara się przewróciła.
– Stój, kurwa! Rozmawiamy, zjebie jeden. Ogarnij się trochę – uderzył ponownie, ale już jakby tak od niechcenia i dla zaakcentowania ostatniej prośby. – Dzięki takim jak ty przejrzałem na oczy. I za to chciałem ci podziękować, a ty nie dajesz mi dojść do słowa. Do tej pory wszystko było takie… nudne. Szare i martwe. Zresztą, tak jak i teraz. Różnica jednak, mój drogi Franku, polega na tym, że teraz nikt nie musi niczego udawać. Rozumiesz?
Franek zawarczał, podnosząc się z asfaltu. Jacek nie do końca wiedział, jak zinterpretować jego odpowiedź.
– Zakładam, że nie rozumiesz, bo jesteś martwą kupą gówna. Ale to nic. I tak fajnie mi się z tobą gada – powiedział i pociągnął nosem. Dopiero teraz poczuł silny fetor zgnilizny, potu i ekskrementów. – Jezu, jak ty śmierdzisz, Franiu.
Powiedziawszy to, ponownie uderzył zombie w głowę. Kreatura upadła i od razu niezdarnie zaczęła się ponownie gramolić na nogi. Jacek się zaśmiał. Bawiła go ta cała sytuacja. Ta bezkarność i poczucie władzy, jakiej nie zaznał nigdy wcześniej. Nie ma zakazów. Zniknęły bariery ograniczające wolność, nie trzeba było nosić tych pieprzonych kart magnetycznych, bez których nie dało się wejść do żadnego pomieszczenia. Nie trzeba było nosić telefonu, bo sieć i tak nie działała. Jak chciał coś zjeść, to mógł po prostu wejść do sklepu i sobie to wziąć. Jak chciał komuś dać w mordę, to mógł to zrobić bez żadnych konsekwencji.
Jak mu się znudzi, to palnie sobie w łeb. Ale do tego czasu był panem swojego losu i zamierzał zostawić po sobie jakikolwiek ślad, zanim odejdzie z tego łez padołu.
Zombie w końcu wstał i ponownie ruszył na mężczyznę.
– Nie znudzi ci się, co? – zapytał Jacek, robiąc krok do tyłu. – Bo mi się już trochę znudziło.