Выбрать главу

Powiedziawszy to, wziął potężny zamach i uderzył od góry w głowę przeciwnika. Ta otworzyła się niczym pąk róży, rozlewając wokół jasną krew i ukazując tkwiącą w środku tkankę mózgu.

Zombie opadł bezwładnie na ulicę. Jacek stał i patrzył na szkarłat powoli wypływający z otwartej czaszki. Nagle usłyszał warkot silnika. Odwrócił się i zobaczył wyjeżdżającego zza rogu ulicy brązowego nissana Navara w wersji pick-up. Na pace stało parę osób, trzymając się wystających relingów. Samochód wziął ostro zakręt i z piskiem opon zatrzymał się kilkadziesiąt metrów przed Jackiem. Ten wiedział, że został zauważony. Spojrzał w parę reflektorów, prześwietlających go ostrym blaskiem i stał nieruchomo, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Krew z maczugi skapywała głośno na asfalt, systematycznie powiększając powstałą już kałużę. Samochód burczał miarowo, niczym byk gotujący się do natarcia na torreadora. Jacek tak też się poczuł, dlatego po chwili zastanowienia podniósł maczugę niczym kij baseballowy, gotów do odparcia nacierającej bestii. Navara ruszyła z piskiem opon wprost na mężczyznę, który stał nieruchomo i czekał. „W ten czy inny sposób, co za różnica?” – pomyślał Jacek. „Skutek będzie ten sam. Może jak mi rozwalą łeb, to nie podniosę się jako zombie?”.

Reflektory były coraz bliżej. Nagle, nie wiadomo dlaczego, Jacek zaczął biec w stronę światła. Uniósł broń jeszcze wyżej i darł się wniebogłosy, niczym William Wallace nacierający na angielską piechotę.

Ku jego rozczarowaniu, samochód w ostatniej chwili zahamował i zatrzymał się miejscu tak blisko, że Jacek dotknął ręką jego maski.

– Pojebało cię?! – usłyszał niski męski głos. Zza uchylonej szyby kierowcy wychyliła się krótko ostrzyżona głowa.

Od nadmiaru adrenaliny i podniecenia Jacek nie był w stanie nic odpowiedzieć. Tylko uśmiechał się szaleńczo, szczerząc zęby i dysząc, jakby właśnie przebiegł maraton. Po chwili usłyszał śmiech drugiego mężczyzny, tego stojącego na pace. Dołączył do nich kolejny, aż w końcu wszyscy stali i śmiali się wniebogłosy, jakby usłyszeli najlepszy kawał w swoim życiu.

– Co za koleś – powiedział krępy mężczyzna w czerwonej kamizelce, przecierając twarz mokrą od łez. – Grzesiek, on wygląda na nieźle popierdolonego. Nada się – dodał, triumfalnie prezentując uzębienie, którego prawdopodobnie nigdy nie widział stomatolog.

– Ano, pewnie się przyjmie – dodał pewnie kierowca samochodu, nazwany Grzegorzem. Głos miał głęboki i dudniący, jakby dochodził z dna studni. Jacek słusznie domyślił się, że facet musi być naprawdę olbrzymi. Co potwierdziło się chwilę po tym, gdy otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. Amortyzatory odetchnęły z ulgą, unosząc auto o parę centymetrów.

Grzesio podszedł do Jacka. Stanął metr przed nim i uważnie zlustrował go wzrokiem. Szczupły mężczyzna, pracujący w biurze, sądząc po ubiorze. Po cerze zresztą też. Bladą twarz wyróżniały głębokie sińce pod oczami, pogłębione jeszcze przez wydarzenia ostatnich godzin. W ręku dzierżył białą niegdyś nogę od stołu, teraz w całości pokrytą na przemian zaschniętą i świeżą krwią oraz fragmentami czyjegoś mózgu.

Jacek natomiast ujrzał zupełne przeciwieństwo siebie. Wielki, krępy mężczyzna, który na pierwszy rzut oka bardziej przypominał górskiego olbrzyma z fantastycznych baśni niż normalnego człowieka. Ręka, chociaż trafniej byłoby rzec – łapa, była wielkości całej klatki piersiowej Jacka, którą pewnie mogłaby zgnieść bez większego wysiłku. Kwadratowa, niczym wyciosana z zimnego głazu twarz, chowała głęboko osadzone czarne oczy, przeszywające mężczyznę na wylot swym spojrzeniem. Kierowca wysiadł bez broni, bo i tak żadna nie była mu w zasadzie potrzebna. Wpatrywał się milcząco całą wieczność w Jacka, aż w końcu otworzył usta i zadudnił:

– Racja. Nada się. Wsiadaj – rzucił do Jacka, po czym zawrócił i usiadł za kierownicą.

Jacek posłusznie podreptał za samochód, gdzie czekała już na niego wyciągnięta ręka. Złapał ją i po chwili znalazł się na pace, w towarzystwie dwóch innych, już normalniej wyglądających, ale także potężnych, mężczyzn. „Górale czy co?” – pomyślał.

– Cześć – rzucił od niechcenia. Nie doczekał się odpowiedzi, poza jednym szyderczym parsknięciem.

Nie bał się. Nie zastanawiał się też, co zamierzają zrobić. Jednak czuł, że z tymi facetami będzie można całkiem nieźle pójść w tango.

Samochód ruszył.

Pola Mokotowskie, godzina 21:58.

Kaja usiadła na pryczy, przy głośnym jęku sprzeciwu starych sprężyn. Dotknęła rękami zimnej, metalowej konstrukcji łóżka. Nie mogła usnąć, chociaż tak bardzo się starała. Gdy tylko zamykała oczy, widziała przed sobą małego chłopca z kiosku, zmianę, jaka w nim nastąpiła w tak krótkim czasie. Oprócz tego przypominała sobie wszystkie te wykrzywione, głodne twarze czekające na jej najmniejszy błąd. Wściekłe spojrzenia niewidzących oczu. Cały czas czuła też wiatr we włosach, towarzyszący jej przy ucieczce w stronę Złotych Tarasów. Przez zmęczone, drobne ciało przeszedł dreszcz. Martwiła się też o ojca – od rana nie miała z nim żadnego kontaktu, chociaż… w głębi duszy była pewna, że kto jak kto, ale on z pewnością sobie poradzi. Jej tatuś łatwo nie dawał za wygraną. Tego jednego była pewna. Z lekkim poczuciem winy przyjęła fakt, że zupełnie nie myślała o Adamie. Co prawda nie spotykali się zbyt długo, ale znała go, lubiła, może nawet coś więcej… Jednak wszystkie zdarzenia skutecznie przyćmiły jego postać. Odrzuciła szybko te myśli i skupiła się na swojej aktualnej sytuacji, ponownie rozglądając się po miejscu, do którego trafiła.

Ciemna zieleń przytaczała ją z każdej strony. Ciężki wojskowy namiot pomimo znacznych prześwitów był niezbyt przewiewny. Pachniało w nim wilgocią, stęchlizną i czymś, czego dziewczyna nie potrafiła nazwać. Może służbami mundurowymi? Tak, to chyba było najlepsze określenie. Tania woda po goleniu, dużo potu i mydło służące za jedyny produkt piorący. Pomnożone razy wszyscy żołnierze, zamieszkujący tak niewielką przestrzeń, dawało taki właśnie zapach, który pomimo wszechogarniającej woni traw i drzew rosnących na Polach Mokotowskich był dominujący. Jednak nie zamierzała narzekać. Raz, że była oswojona ze specyficzną wonią wojskowych, a dwa, że gdyby nie żołnierze, to już by nie żyła.

Nagle poły namiotu rozchyliły się i do środka wkroczyła sanitariuszka w białym fartuchu i brezentowej masce na twarzy. Za nią wszedł żołnierz z karabinem maszynowym. Zatrzymał się parę metrów od Kai, nie spuszczając z niej wzroku. Sanitariuszka usiadła na pryczy obok dziewczyny.

– Jak się czujesz? – zapytała. Miała ciepły i miły głos, jednak podkrążone oczy świadczyły o tym, że ostatnio czas spędzała bardzo intensywnie.

– Lepiej, dziękuję – odpowiedziała dziewczyna.

– To dobrze. Pokaż ucho – poprosiła i delikatnie nakierowała twarz dziewczyny w swoją stronę. Następnie wsadziła jej elektroniczny termometr do ucha i poczekała, aż urządzenie zapiszczy. Po paru sekundach wyjęła go i odczytała wynik.

– Trzydzieści sześć i dwa. Nieźle. Jesteś trochę osłabiona, zestresowana, no i pewnie nic nie jadłaś przez ostatnie kilkanaście godzin. Grunt, że nie masz gorączki – powiedziała wyraźnie zadowolona.

– A jakbym miała gorączkę, to…? – zapytała Kaja, choć chyba znała odpowiedź.

– To nic – powiedziała sanitariuszka, odwracając wzrok. W jej głosie słychać było niepewność, ale błyskawicznie się poprawiła. – Najważniejsze, że jej nie masz. Za chwilę przyniesiemy ci coś ciepłego do jedzenia.

Powiedziawszy to, wyszła, nie dając Kai możliwości zadania dodatkowych pytań. Żołnierz poczekał i wyszedł zaraz za nią. Kaja zastanawiała się, czego tym razem będą od niej chcieli. Była tu już od jakiegoś czasu, jednak wszystko, co pamiętała, było całkowicie nieskładne i nie po kolei. Pewnie było to spowodowane szokiem. Trudno było ułożyć jej ostatnie wydarzenia w jedną, logiczną całość. Zza ścian namiotu słyszała, że ktoś biega i coś krzyczy. Prawdopodobnie to żołnierze. Nie wiedziała jednak, czy to jawa, czy sen. Rejestrowała też odgłosy wydawane przez jeżdżące samochody, jakieś pracujące, ciężkie silniki i parę razy nawet się jej wydawało, że słyszy śmigłowiec. Ale nie była tego stuprocentowo pewna. Ostatnie godziny bardzo dobitnie udowodniły, że niczego nie można być już pewnym.