Выбрать главу

– Idzie tu, idzie tu, idzie – jak mantrę powtarzał Max.

– Tak – powiedział Paweł, powoli się schylając. Zaczął rozglądać się po sklepie. – Tam, szybko – wskazał ręką na regały z kosmetykami. Mógł co prawda pozostać i walczyć. Raczej nie miałby problemów z pokonaniem jednego przeciwnika, ale pozostałych czterech gości już mogło trochę namieszać. A dobrze im z oczu nie patrzyło.

Ruszyli pochyleni w stronę regałów z szamponami, odżywkami i balsamami do ciała ustawionymi równo niczym gwardziści Armii Czerwonej ćwiczący musztrę. Czmychnęli za ścianę kosmetyków dosłownie w momencie, w którym nowy klient wkroczył do sklepu. Paweł położył palec na ustach, a Max porozumiewawczo skinął głową. Też czuł, że z tymi gośćmi nie do końca wszystko jest w porządku. Żołnierz wychylił głowę znad lawendowych płynów do płukania tkanin i obserwował przybysza.

Mężczyzna stojący w progu sklepu z wyglądu przypominał rzeźnika. W rękach trzymał zakrwawioną, białą belkę, która przypominała nogę stołową. Przy jego pasie tkwił przypięty pistolet. Krew skapująca z maczugi ubrudziła całą nogawkę eleganckich spodni, ale facetowi o bladej twarzy zdawało się to zupełnie nie przeszkadzać. Cała niegdyś biała koszula była teraz przesiąknięta zaschniętą krwią. Głęboko osadzone oczy zdawały się świecić mrocznym blaskiem. Powoli wprawił w ruch zmęczoną głowę, uważnie rozglądając się po sklepie. Nie opuścił narzędzia – trzymał stołową nogę przy piersi, skierowaną wyzywająco ku górze. Paweł, skrupulatnie analizując wszystkie ruchy przeciwnika, stwierdził, że mężczyzna musi być nad wyraz pewny siebie.

Przybysz zrobił krok do przodu, kierując się między półki. „Jak nas znajdzie, to zabije” – pomyślał Max. „Nie po to walczyliśmy tyle czasu, nie po to przeżyliśmy ten cały syf w metrze, żeby dać się teraz zabić jakiemuś pierwszemu lepszemu zjebowi. Nie, co to, to nie!”.

Chłopak buńczucznie podniósł się z kucek, wypychając dumnie pierś do przodu. Jednak nie zdążył wyprężyć się w całej okazałości, gdy usłyszał strzał. Oczami wyobraźni zobaczył kulę, przeszywającą najpierw promocyjne buteleczki z żelem pod prysznic, a potem powoli, acz nieubłaganie, wciskającą się w środek jego czoła.

Ku zaskoczeniu stwierdził, że strzały dobiegały z ulicy, a on sam jeszcze żył. Ułamek sekundy wcześniej facet w białej koszuli odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę furgonetki. Jak się okazało, głośne zachowanie przybyszów zwróciło uwagę znajdujących się w okolicy nieumarłych, którzy teraz bezlitośnie atakowali brązową furgonetkę. Paweł i Max dobiegli do szyby, wychylając nieznacznie głowy. Musieli wiedzieć, co się dzieje.

Zombie było mniej niż dziesięciu. Paru z nich szło nieudolnie, powłócząc nogami po asfalcie, ale reszta biegła jak opętana, wrzeszcząc i wydając z siebie dźwięki, których nie powstydziłby się sam Corey Taylor. Większość z maszkar została brutalnie uświadomiona, kto ma większą siłę rażenia, a tym samym i szanse w tej bitwie. Rozległo się kilkanaście wystrzałów, po których ulica pokryła się strzępami czaszek, krwi oraz miękkiej, różowej tkanki mózgowej. Mężczyźni strzelali wyjątkowo celnie – każdy pocisk był skierowany w głowę, żadna kula nie zbłądziła. Wiedzieli, co robią. Tym bardziej Paweł był rad z decyzji pozostawienia w spokoju gościa, który ich odwiedził w sklepie.

Zadowoleni z siebie użytkownicy brązowej navary wsiedli z powrotem do samochodu i odjechali, głośno się śmiejąc i oddając kilka strzałów w powietrze. „Tego nie przewidziałem” – pomyślał Paweł, odprowadzając auto wzrokiem.

– Max, wygląda na to, że mamy kolejny problem – powiedział do chłopaka, gdy tylko furgonetka zniknęła im z oczu.

– No i to chyba spory – odpowiedział Max. – Też nie wyobrażałem sobie, że w tym całym szajsie znajdą się pojeby, którym się on spodoba… – dodał smutno, ale i z nieukrywanym lękiem.

– Człowiek człowiekowi wilkiem – wyszeptał filozoficznie Paweł.

Chłopak błyskawicznie podłapał:

– A zombie zombie zombie – dopowiedział, dumnie prezentując uzębienie, jakiego nie powstydziłby się rasowy perszeron.

Paweł popatrzył na niego wzrokiem wyrażającym mieszankę niedowierzania, litości i szoku, z trudem ukrywając uśmiech, który kiełkował gdzieś w kącikach jego ust. W końcu nie wytrzymał i zaśmiał się w głos. Chłopak cały czas go zaskakiwał.

– Spoko. Dawaj, musimy się streszczać, bo zaraz się tu zaroi od tych zombie – powiedział, klepnął chłopaka w ramię i wskoczył między półki z jedzeniem.

Stare Miasto, godzina 22:04.

Daleko jeszcze?– zapytała Natalia, odzyskując nieco rezon.

Przestali szeptać i skradać się na palcach, kiedy po prawie godzinie spędzonej w wąskim tunelu okazało się, że nikt nie podąża ich śladem. Teraz trzeba było nadgonić stracony czas i kierować się jak najszybciej w stronę wyjścia. Drobny problem polegał na tym, że żadne z nich nie wiedziało, w którą stronę iść i gdzie owo wyjście się znajduje. Ale co tam – ważne, że byli w ruchu. Zatrzymanie i próba zabarykadowania się w którymś z wąskich korytarzy oznaczały niechybną śmierć. Jeżeli nie z powodu przełamania barykady, to z głodu. Bo to, że prześladowcy odnajdą tunel, pozostawało tylko kwestią czasu.

Po wciągnięciu księdza w tłum nacierających zombie, Kuba z Natalią rzucili się jak opętani do poszukiwania alternatywnego wyjścia z katakumb. Ksiądz wspomniał coś na temat tunelu, który został wybudowany podczas powstania warszawskiego, ale żadne z nich nie mogło być pewne, czy ten faktycznie istnieje. Na szczęście udało się im go odnaleźć i to, o ironio, przy pomocy księdza, który chciał im to za wszelką cenę uniemożliwić. Tajne wejście znajdowało się za regałem zastawionym starymi książkami. Jedna z nich nie była tak zakurzona, jak pozostałe, a dodatkowo z boku regału zauważyli ślady dłoni. W tym miejscu zapewne ksiądz łapał go, aby szybciej odsuwać od ściany.

W środku znaleźli pełno pustych butelek po winie oraz czasopisma, których żadne z nich nie miało ochoty oglądać. Stary zboczeniec.

Jak tylko usłyszeli od księdza o tunelu, wyobrazili sobie wąski, zatęchły i wilgotny podziemny korytarz z belkami podtrzymującymi strop, piaszczystą podłogą i rozwieszonymi co kilkanaście metrów nagimi żarówkami. I dokładnie tak ten tunel wyglądał. Jedyna różnica polegała na tym, że rozgałęział się co pewien czas, tworząc zgubną siatkę korytarzy. Na początku Kuba stwierdził, że powinni iść prosto, co zdawało mu się najlogiczniejszym rozwiązaniem. Jednak gdy po trzydziestu minutach wędrówki dotarli do punktu wyjścia, razem stwierdzili, że należy zmienić strategię. Dlatego też teraz, za pomocą połamanej deski rysowali znaki na piasku, mówiące im, czy przechodzili tędy wcześniej i jeżeli tak, to w którą stronę się udali. Wyglądało to trochę jak w bajce o Jasiu i Małgosi, którzy znaczyli sobie drogę w lesie. Ale tylko trochę.

– Kuba? Jestem zmęczona – Natalia po raz kolejny zwróciła się do męża, nie doczekawszy się od niego odpowiedzi na pytanie.

– Wiem, kochanie – odparł, podszedł do niej i objął ramieniem. – Ja też jestem zmęczony. I też mam tego wszystkiego serdecznie dość. Ale jeszcze chwila, znajdziemy wyjście i…

– No właśnie, i co wtedy? – przerwała mu głosem pełnym smutku. – Przecież dokładnie stamtąd przyszliśmy. Wiesz, co się dzieje na zewnątrz. Uciekaliśmy stamtąd, a teraz tam wracamy. To bez sensu.

Jej głos drżał tak, jakby zaraz miała się rozpłakać. A Kubie powoli już brakowało argumentów, żeby ją pocieszać. Bo kogo i po co dłużej okłamywać? Sytuacja stawała się gorsza z godziny na godzinę, a ponadto nie było żadnych widoków na jej poprawę.

– Natalia, spokojnie… – powiedział, ujmując delikatnie jej twarz w swoje dłonie. „Myśl, człowieku, myśl” – poganiał się w duchu. – Proszę, spójrz na mnie – dodał, zaglądając żonie głęboko w oczy. – Musimy stąd wyjść, bo jak tu zostaniemy, to prędzej czy później nas dopadną.

– Ale skąd możesz to wiedzieć? – zapytała, rozszerzając w nadziei swoje niebieskie oczy – Przecież siedzieliśmy w kościele parę godzin i nic się nie stało…

– Ale popatrz, co stało się później. Sama widziałaś, jak te stwory przebiły się przez barykadę. Okej – może i nie była najlepszej jakości, ale…