Natalia podeszła.
– Co? – zapytała, a w jej głosie słychać było zmęczenie i pretensję, że musiała się ruszyć.
– Pokaż mi, co dokładnie i gdzie widziałaś – powiedział Kuba, patrząc na żonę. Ta nie odwzajemniła spojrzenia.
– O tu – wskazała miejsce na plecach palcem, ale nie dotknęła czerwonej, wyraźnie świeżej plamy krwi na koszulce Tomka.
– I jak to wygląda? – zapytał wystraszony chłopak.
– Poczekaj, sekundę… – odrzekł Kuba, rozchylając delikatnie rozdartą koszulkę.
Po chwili pełnej napięcia policjant wypuścił ze świstem powietrze.
– Jest dobrze – powiedział. – To znaczy – faktycznie jesteś ranny, ale to nie ugryzienie. Ani zadrapanie. Przeciąłeś sobie skórę podczas szamotaniny.
– Skąd wiesz? – chłopak nie wierzył do końca towarzyszowi.
– Stąd, że rana jest idealnie równa, płytka i czysta. – odparł Kuba. – Wystarczy?
– Tak, dzięki – odpowiedział Tomek z wyraźną ulgą w głosie.
– Dobra, chodźmy znaleźć apteczkę. Idę pierwszy – powiedział Kuba.
Podszedł do zwłok, schylił się i wyciągnął z kabury martwego policjanta glocka. Sprawdził magazynek, po czym podał pistolet Tomkowi. Sam pozostał uzbrojony w zabrany Natalii pistolet maszynowy.
Cała trójka ruszyła w głąb opuszczonego budynku, tym razem spokojnie i metodycznie zaglądając w każdy podejrzany róg.
Środa.
Mokotów, godzina 03:20.
Paweł drgnął niespokojnie i otworzył szeroko oczy. Wydawało mu się, że usłyszał coś doskonale mu znanego. Wcześniej spał, o ile oczywiście drzemanie w fotelu z przymkniętymi raptem powiekami można określić jako „spanie”. Misje przebyte w Afganistanie nauczyły go regenerować organizm bez zapadania w głęboki sen, toteż potrafił odpoczywać w sposób niekoniecznie odpowiadający zwykłemu, szaremu człowiekowi. Tam, tak jak w aktualnej sytuacji, o jego życiu decydowała reakcja na zmiany, zachodzące w najbliższym otoczeniu. Reakcja na podejrzane dźwięki, skrzypnięcia, na skradanie się wroga czyhającego na jego życie. Jednak teraz było inaczej. Talibowie nie zwykli krzyczeć i jęczeć niczym potępione dusze, włócząc się bez celu po ulicach umierającego miasta.
Zerknął przez okno i z delikatną satysfakcją stwierdził, że umarlaków kręci się coraz mniej. Właściwie to naliczył niecałe pięć sztuk. Raczej nie poszły spać, czyli coś musiało odwrócić ich uwagę. Tak czy inaczej, dla Pawła i Maxa była to dobra wiadomość.
Po spotkaniu grupy, która ściągnęła na siebie uwagę zombie, nie udało się im wydostać bezpiecznie ze sklepu. Maszkary nadbiegły ze wszystkich stron, ścigając auto, jednak zwabione hałasem przyczłapały również te nieumiejące biegać. Paweł długo zastanawiał się, skąd różnica, i doszedł do wniosku, że zależy to od stopnia zakażenia, zniszczenia ciała i czasu, jaki upłynął od śmierci i następującej po niej reanimacji.
Wiedziony instynktem mężczyzna zamknął wtedy delikatnie drzwi sklepu i bardzo cicho wycofał się z chłopakiem na zaplecze. Nieoczekiwanie znaleźli tam schody prowadzące na piętro, gdzie, jak się wkrótce okazało – rezydował właściciel sklepu. Mieszkanie było niezbyt duże, ale jego głównym atutem były trzy pary drzwi, które odgradzały ich od kreatur szwendających się po ulicy. Wzięli z magazynu tyle jedzenia, ile zdołali unieść, po czym spożyli spokojną wieczerzę przy klimatycznym świetle emitowanym przez dwie małe świeczki. Każdy z nich w takim samym stopniu żałował, że nie przyszło mu wcinać kolacji z kimś przeciwnej płci i odrobinę bardziej atrakcyjnym. Niedługo po tym Max zapadł w kamienny sen, a Paweł stanął na warcie. Najpierw Max upierał się, że nie będzie spał i że muszą od razu działać, ale gdy tylko emocje opadły, zmęczenie wzięło górę nad wszystkim innym. Nie mógł mieć tego chłopakowi za złe. Żołnierz wiedział, że będą potrzebowali sił na nadchodzące godziny. W czasie gdy chłopak spał, Paweł zdecydował, że kiedy zacznie świtać, udadzą się do pierwotnego celu, ku któremu zmierzali – czyli Oddziału Zabezpieczenia Dowództwa Garnizonu Warszawa, stacjonującego tuż za Polami Mokotowskimi. Nie mógł wtedy nawet przypuszczać, że zanim nadejdzie świt, jednostka przestanie istnieć.
– Co jest? – zapytał Max, unosząc się na łokciach. Przetarł zaspane oczy i usiadł.
Paweł milczał, wpatrując się w okno. Zaszczycił chłopaka ledwo widocznym odwróceniem głowy. Niczym ponad to.
– Hm? – wyszeptał Max, obserwując reakcję Pawła. – Czemu nie śpisz?
– Cicho… – powiedział Paweł, unosząc otwartą dłoń i cały czas wpatrując się w przestrzeń za oknem. Max zastosował się do polecenia i siedział w bezruchu. I w ciszy.
Nagle usłyszał cichy grzmot, dochodzący gdzieś z oddali. Potem kolejny i kolejny. Następnie grzmoty przybrały na sile, a Maxowi przypomniał się czas, gdy – jeszcze jako dzieciak – siedział na kolanach u mamy i przysłuchiwał się wybuchom noworocznych sztucznych ogni. Z tym że intuicja mu podpowiadała, że te ognie nie do końca były sztuczne.
– To strzały? – zapytał cicho chłopak.
– Tak – odpowiedział Paweł. – Z tej odległości trudno to ocenić, ale stawiam na beryle i cekaemy.
Chłopak popatrzył na niego zagubionym wzrokiem.
– Standardowe wyposażenie niektórych oddziałów Wojska Polskiego – dodał mężczyzna. – Wygląda na to, że miejsce, do którego chcieliśmy iść, właśnie jest atakowane.
– Atakowane? W sensie przez zombie?
Paweł spojrzał na Maxa z politowaniem. Chłopak stwierdził, że milczenie w tym wypadku będzie najlepszym rozwiązaniem.
Usłyszeli głuche tąpnięcie, wyraźnie odznaczające się na tle pozostałych dźwięków.
– O, granaty – dodał, unosząc brwi, Paweł.
– Co zrobimy? – zapytał Max po chwili, zmieniając zdanie dotyczące zachowania milczenia.
– Poczekamy do świtu i pójdziemy tam – powiedział spokojnym, zdecydowanym głosem oficer.
– Co? Chcesz iść tam, gdzie strzelają? – obruszył się Max. – Ale skoro strzelają, to za moment będzie tam pełno zombie! Przecież to bez sensu.
– I tak, i nie – powiedział sentencjonalnie Paweł. – Jeśli tam pójdziemy, mamy szanse znaleźć innych, do tego dobrze uzbrojonych ludzi. Jeżeli nie, to przynajmniej znajdziemy pełno wojskowego sprzętu, który pozwoli nam przetrwać. Broń, amunicja, pojazdy, środki łączności, liofilizowana żywność i środki medyczne. Wszystko to, co jest potrzebne do przetrwania w naszej sytuacji. Jeżeli tam nie pójdziemy… – Paweł zrobił chwilę przerwy na złapanie oddechu. Z drugiej strony chciał też wywrzeć na chłopaku większe wrażenie tym, co zamierza powiedzieć. – …Jeżeli tam nie pójdziemy, to nasza śmierć jest tylko kwestią czasu.
Max kiwnął powoli głową, trawiąc to, co przed chwilą usłyszał. Niezbyt mu się to podobało, ale patrząc z odpowiedniej perspektywy, wolał iść za rękę z doświadczonym komandosem, niż próbować radzić sobie samemu. Zwłaszcza że błąd mógł kosztować go życie.
Pola Mokotowskie, godzina 03:28.
Kaja siedziała na taborecie i patrzyła na mamę krzątającą się po oświetlonej słońcem kuchni. Czekała, aż ta poda jej na kolację pyszne, gorące pieczywo posmarowane świeżym twarogiem oraz szklankę ciepłego mleka, takiego prosto od krowy, jej ulubionego. Za oknem leniwie zachodziło słońce, kąpiąc wszystko w przepięknym czerwono-pomarańczowym blasku. Kaja ze zdziwieniem, ale i ze spokojem wpatrywała się w stojącą tyłem sylwetkę matki, która nucąc pod nosem cichą melodię, miarowo poruszała ramionami. „Przecież moja matka umarła przy porodzie” – pomyślała dziewczyna. „Nie mam prawa wiedzieć, jak wyglądała. Nie licząc zdjęć, oczywiście”. Jednak w głębi duszy wiedziała, że to ona.
Do pomieszczenia zaczął wczołgiwać się pies. Tylna łapa i ogon zwierzęcia były oderwane, a reszta sierści postrzępiona, jakby kundla przejechała kosiarka. Czołgając się, pies pozostawiał na swojej drodze smugę krwi, wypadające kołtuny i fragmenty własnego ciała. Powinien był leżeć i zdychać w męczarniach, jednak nie dość, że był w stanie się poruszać, to jeszcze jego obdrapany pysk wyrażał spokój, jakby pies niczego nie czuł.