Выбрать главу

Wstał i ruszył przed siebie. Lawirował pomiędzy leżącymi mężczyznami, aż do momentu, gdy zrobił wielki krok, żeby znaleźć się na korytarzu. Poszedł w stronę okna, z którego półtorej godziny wcześniej obserwowali zaciętą bitwę między zombie a żołnierzami broniącymi obozu. Z bezpiecznej odległości, pijani i weseli, komentowali wydarzenia, nie bacząc na to, że kilkaset metrów dalej ludzie walczą o życie. Walczą i przegrywają. Jacek od samego początku wiedział, że tak to się skończy. Nie trzeba było być absolwentem Wyższej Szkoły Wojsk Lądowych, żeby wiedzieć, że z tak przeważającym liczebnie przeciwnikiem nie walczy się w otwartym polu. Problem oficerów jednak był taki, że nie docenili wroga i najzwyczajniej w świecie nie spodziewali się ataku. „Biedactwa. Szkoda, że nigdy nie będą mieli okazji naprawić swojego błędu” – pomyślał. Wziął lornetkę leżącą na parapecie i zlustrował pozostałości po obozie.

Większość namiotów spłonęła, a te, które uniknęły płomieni, leżały zawalone na ziemi. Trzy stały nieruszone, podczas gdy poranny wiatr smagał ich niedomknięte wejścia. Wszędzie widać było ślady krwi oraz fragmenty rozerwanych ciał. Całych zachowało się względnie niewiele. Większość została pożarta, a te wyłącznie nadgryzione po jakimś czasie po prostu wstały i ruszyły na żer. Wszędzie natomiast leżało pełno broni. Jacek nawet z tej odległości widział połyskujące w ostrym, porannym słońcu karabiny maszynowe. Gdyby ktoś teraz patrzył na brudnego, obszarpanego mężczyznę, zobaczyłby w jego oczach chwilowy błysk radości oraz chytry uśmieszek, malujący się w kącikach ust. Stara, dobra noga od stołu dobrze mu służy, ale na dłuższą metę przyda mu się broń palna. Poza tym, tak łatwiej będzie się pozbyć górskich olbrzymów, głośno chrapiących na drugim końcu korytarza. Bo już podjął decyzję, że woli umierać w samotności. Nie potrzebuje do tego towarzystwa. Niby mógłby po prostu odejść, chociażby teraz, i zostawić ich samych. Jednak jakaś mroczna część jego podświadomości, ta obecnie przeważająca, uparcie chciała zobaczyć, jak mężczyźni zakończą swój żywot. I coś mówiło Jackowi, że będzie mu to dane.

Trzeba ich obudzić i udać się do splądrowanej bazy, zanim ktoś inny wpadnie na ten sam pomysł. Co prawda nie wierzył zbytnio w to, że ktoś byłby na tyle głupi, żeby wychodzić z bezpiecznej kryjówki, ale skoro on to robi, może inni też na to wpadną? Szczerze w to wątpił. Ale trzeba działać, ot tak, na wszelki wypadek. Zawrócił do pokoju i pogardliwie kopnął leżącego najbliżej mężczyznę. Cielsko nie zareagowało w żaden sposób, toteż Jacek poprawił kopnięcie. Dalej nic. Za trzecim razem wziął potężny zamach i uderzył z całej siły. Pijany wór uniósł się odrobinę, po czym wydęte od alkoholu usta rozchyliły się, wypuszczając na świat jedno, ledwo słyszalne słowo:

– Spierdalaj.

A następnie dalej zapadł w drzemkę, nie zaszczycając Jacka nawet jednym spojrzeniem. Mężczyzna głośno wypuścił powietrze. Obudzenie tej trzody zajmie mu sporo czasu, ale potrzebował ich tam, gdzie zamierzał się udać.

Mokotów, godzina 05:02.

Paweł cały czas wpatrywał się w okno. Od ostatniej wymiany paru zdań, która miała miejsce trochę ponad godzinę temu, nie rozmawiał z chłopakiem. Max usnął na chwilę, ale dręczyły go koszmary, więc nie spał zbyt długo. Paweł natomiast, nieruchomy i niewzruszony niczym posąg z Wysp Wielkanocnej, wpatrywał się w okno… Jego bystry umysł działał na jałowym biegu, regenerując się i gromadząc energię, której, czego był pewien, będzie potrzebował. Błądził myślami po Warszawie, zastanawiając się, gdzie może być teraz jego córka. To, że przeżyła, było pewne – innej opcji nie przewidywał. To nie tak, że był niepoprawnym optymistą – po prostu znał swoje dziecko, wiedział, jak je wychował i czego może się po nim spodziewać. Kaja była sprytna, bystra i spostrzegawcza. Oraz cholernie uparta, zupełnie jak jej matka. Na wspomnienie żony serce Pawła zabiło mocniej, jednak równie szybko pojawiło się zupełnie nowe uczucie, które w tej wersji wspomnień jeszcze nigdy nie gościło – uczucie wdzięczności, że jego żona już nie żyje. Że nie żyje i co się z tym wiąże – nie musi oglądać ani doświadczać koszmaru, który rozgrywa się wszędzie dookoła.

Pora ruszać na miejsce bitwy. Wstał, podszedł do drzemiącego chłopaka i potrząsnął delikatnie jego ramię.

– Max. Obudź się. Już czas.

Chłopak błyskawicznie zerwał się z posłania i usiadł. Długie, czarne loki zafalowały i napuszyły się jakby w geście protestu, po czym odpadły, zasłaniając tym samym szeroko otwarte, brązowe oczy nastolatka. Paweł przyglądał się mu, pozwalając, by chłopak się trochę rozbudził. Max przetarł dłońmi po zaspanej twarzy, następnie spojrzał na Pawła, potem za okno i powiedział:

– Naprawdę już? – było to pytanie pełne rezygnacji, ale też nadziei, że może mężczyzna zmieni zdanie.

– Tak. Powinniśmy wyjść – odpowiedział spokojnym głosem Paweł.

– Skoro tak…. A właściwie to dlaczego tak wcześnie?

– Łatwiej i bezpieczniej poruszać się w świetle dnia.

– Rozumiem, naprawdę, ale czy to musi być piąta rano? Nie mógłbym jeszcze trochę poooospać? – przeciągnął ostatni wyraz, kładąc się z powrotem na posłaniu i jednocześnie zamykając oczy.

Paweł uśmiechnął się pod nosem. Ten chłopak przypominał mu jego własną córkę, która codziennie rano musiała stoczyć zażartą walkę z kołdrą. Swoją drogą, walkę, którą nierzadko przegrywała.

– Wstawaj. Może czekać nas długi dzień – powiedział mężczyzna i podniósł się z podłogi. Po chwili usłyszał, jak Max, niechętnie, też się podnosi, mamrocząc coś pod nosem.

Kilkanaście minut później byli już po śniadaniu i porannej toalecie. Paweł zaryzykował nawet zrobienie kawy, jednak warował przy czajniku i wyłączył go natychmiast, gdy tylko zaczął gwizdać. Teraz stał z gorącym kubkiem w ręku i wdychał aromat świeżo parzonej kawy. Max podszedł do niego i z obrzydzeniem spojrzał na zawartość kubka.

– Bez mleka? – zapytał.

– Bez.

– A cukier?

– Łyżeczka. Czasem półtorej – odpowiedział oficer.

– Masakra. Jak ty to możesz pić? – zapytał Max, który zebrał się w sobie i powąchał napój. Przez ciało przeszedł mu dreszcz.

– Normalnie. Przyzwyczaiłem się – powiedział rozbawiony Paweł. – Jak jedziesz w pole na dwa miesiące… no, na poligon znaczy, to mleka nie bierzesz, bo się łatwo psuje. Cukier szybko się kończy, kawa zresztą też, ale łatwo ją ukryć. Cukier na dodatek kradną te łapserdaki od herbaty. Poza tym – kawa stawia na nogi. Ach, i jeszcze jedna rzecz. Ale nie wiem, czy mogę ci to powiedzieć.

Oczy Maxa rozszerzyły się z zaciekawieniem.

– Co? Powiedz.

Paweł pochylił się konspiracyjnie nad chłopakiem, rozejrzał wokół i kiedy upewnił się, że w pomieszczeniu nie ma żadnego zombie, który ich podsłuchuje, wyszeptał:

– Poza tym mi to po prostu smakuje.

Max odsunął się i zmarszczył brwi. Po chwili jednak uśmiechnął się, a następnie odwrócił na pięcie i podreptał w stronę swojej herbaty.

Przez chwilę rozmawiali na temat przeszukania szaf właściciela domu, lecz jednogłośnie stwierdzili, że to jeszcze nie ten etap. Jeszcze za wcześnie na plądrowanie czyjegoś domu w poszukiwaniu zastępczych ubrań. Cała sytuacja trwa niespełna dobę, a kradzież byłaby jakby potwierdzeniem kryzysowej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Wystarczy, że ukradli pożywienie ze sklepu na dole.

– Max, jak będziemy na dole, to weź jeszcze trochę jedzenia do plecaka – zaczął Paweł. – A tak w ogóle to powinniśmy już ruszać. Jesteś gotowy?

Chłopak spojrzał na niego i odpowiedział:

– Tak. To znaczy, szczerze mówiąc, w ogóle mi się nie chce tam iść, ale skoro tak będzie lepiej…

– Będzie – wszedł mu w zdanie Paweł. – Jeżeli sytuacja się polepszy, a przynajmniej nieco unormuje, to szybciej nas tam znajdą. Albo my znajdziemy pomoc. Jeżeli się pogorszy, to prędzej czy później skończy nam się jedzenie i tak czy inaczej, będziemy musieli stąd wyjść.