– Nie – odpowiedziała.
– To pewnie jest tak, jak mówię. Dobra, chodźmy już, bo tylko tracimy czas.
Jacek poczuł wyraźną ulgę. Jednak jeszcze trochę czasu mu zostało.
Max niechętnie wykonał polecenie Pawła. Coś mu podpowiadało, że gdzieś już widział tego człowieka. Ta biała, zalana krwią koszula. Twarz wyrażająca szaleństwo i noga od stołu, która niewątpliwie służyła za maczugę. Gdy nieśli skrzynię z amunicją, w końcu sobie przypomniał – to był mężczyzna, którego oboje z Pawłem widzieli w sklepie spożywczym! Ten sam, który bratał się ze zgrają wielkoludów zastrzelonych teraz przez Pawła. Max wypuścił skrzynię i odbezpieczając broń, czmychnął z powrotem między namioty. Wiedział, że człowiek w białej koszuli żył, gdy nad nim stali. Jakiś szósty zmysł mu to podpowiadał. Powinien był go wtedy zastrzelić i nie oglądać się na Pawła i Kaję.
Gdy wybiegł zza namiotu, okazało się, że miejsce, w którym leżał zakrwawiony mężczyzna, jest puste.
Pola Mokotowskie, godzina 06:45.
Mówię ci, że to był ten sam gość – znowu zaczął Max, dźwigając z Pawłem ciężkie pudło.
– Jezu, dobrze. Wierzę ci – powiedział wyraźnie rozdrażniony Paweł. – I co z tego? Co ci to da? Chcesz iść i go szukać? Proszę bardzo, droga wolna.
Mężczyzna miał już dość słuchania w kółko tego samego.
– Może zamienił się w zombie – zasugerowała Kaja, wyczuwając napięcie między nimi.
– Nie, raczej nie – odpowiedział zamyślony chłopak. Domyślił się, że jego dywagacje nie miały najmniejszego sensu i tylko odwracały uwagę Pawła od naprawdę ważnych rzeczy. – Wtedy pewnie przyszedłby do nas.
Kaja kiwnęła mu głową, nie odpowiadając na to ani słowem.
– Dobra, to co my tu mamy? – zapytał Paweł, zmieniając temat. Oparł się plecami o chłodny pancerz rosomaka.
Ostatnie kilkadziesiąt minut poświęcili na plądrowanie obozu i zbieranie wszelkich potrzebnych im rzeczy. Paweł też kilkukrotnie próbował nawiązać łączność krótkofalową przez radiostację zamontowaną w transporterze, jednak czynił to bezowocnie. Sprzęt był sprawny, ale po drugiej stronie nikt nie odpowiadał, co nie wróżyło niczego dobrego. Podczas gdy Kaja i Max zbierali środki medyczne, komandos upewnił się, że rosomak działa, i przygotowywał go do drogi. Poinstruował też pozostałą dwójkę, że mają być niesłychanie uważni i czujni – jedna osoba zbiera leki, bandaże i inne ratujące życie cuda do torby, a druga stoi na czatach. Sporo ryzykowali, ale jednocześnie każdy z nich był wyjątkowo spokojny. Może liczyli na to, że zombie po splądrowaniu obozu nie będą prędko wracać w te strony? Teoria naciągana i mało prawdopodobna, jednak im wystarczyła. Potrzebowali tej odrobiny psychicznego luzu, żeby móc skupić się na tym, co będzie im niezbędne w przyszłości.
Takim sposobem po niespełna dwudziestu minutach zakończyli pakowanie.
– No dobra. Sprawdźmy, co mamy – powiedział Paweł, przyglądając się opancerzonemu transporterowi. Pozostała dwójka milczała.
– Amunicja?
– Jest – odparła krótko Kaja.
Paweł odwrócił głowę w jej stronę. Nic nie mówił, tylko z rękami opartymi luźno na przewieszonym przez ramię berylu, wpatrywał się uważnie w córkę. Kaja nagle jakby oprzytomniała. Uderzyła się dłonią w czoło.
– Tak. Przepraszam. Trzy skrzynie, w każdej po trzydzieści kilogramów pocisków kalibru 5,56 milimetra. Innych nie znaleźliśmy.
– Dobrze, tak lepiej. Broń?
– Jedna skrzynia ręcznych karabinów maszynowych typu Beryl. Zebraliśmy to, co zostało po bitwie. Nie wiemy, w jakim stopniu karabiny są sprawne, ale wyglądają dobrze. Czternaście sztuk, nie licząc tego, co mamy przy sobie.
Dziewczyna przypomniała sobie, jak ważne jest składanie raportów w zwięzły i prosty sposób. Pozwala to na zaoszczędzenie cennych sekund, których zawsze brakuje podczas bitwy, więc teraz Kaja mówiła krótko i rzeczowo. Tak jak ojciec uczył ją przez te wszystkie lata, gdy wychowywała się bez matki. Lubiła to. Lubiła ten cały wojskowy dryl – gdy miała kilka lat, od razu się w nim odnalazła. Nigdy nie kręciły ją zabawy lalkami czy w dom i gotowanie obiadów z piasku. Nie, Kaja wolała bawić się w poligon albo w budowanie baz na drzewach. Co nie ujmowało jej kobiecości, a to już nie lada sztuka.
– Środki medyczne? – ciągnął dalej komandos. Ruszył powoli dookoła rosomaka, przyglądając się pojazdowi.
– Dwie małe skrzynki. Opatrunki, bandaże, środki dezynfekujące i antybiotyki. Nie wiemy dokładnie jakie, nie mieliśmy czasu czytać ulotek – rzuciła ironicznie, jednak Paweł nie zareagował na to w żaden sposób. Jego umysł pracował teraz na najwyższych obrotach, nie pozostawiając miejsca na zabawę.
– Okej. Znaleźliście jedzenie?
Tym razem odezwał się Max.
– Tak, trafiliśmy na konserwy. Nie znalazłem pieczywa ani wody, ale mamy około osiemdziesięciu puszek z terminem ważności gdzieś do końca świata. I jeden dzień dłużej.
Paweł kiwnął w milczeniu głową.
– A co z nim? – zapytała Kaja, wskazując ręką transporter.
– Jest dobrze – odpowiedział wyraźnie dumny z siebie Paweł. – Ma sprawny silnik, pełen bak i zapas paliwa na czterysta kilometrów.
– Tylko? – wtrącił Max.
– Aż. Wiesz, ile ten smok pali?
– Nie chcę wiedzieć.
– Tak myślałem. Dobra, dzieciaki, wskakujemy na pakę i spadamy.
Powiedziawszy to, Paweł usiadł na miejscu kierowcy, a Kaja ruszyła w kierunku tylnego włazu. Tylko Max stał niewzruszony i grzał się w porannym słońcu, marszcząc w skupieniu krzaczaste brwi. Delikatny wiatr smagał jego długie włosy, co chwila ciskając jakiś kosmyk na twarz chłopaka, ten jednak zdawał się tego nie zauważać.
– Paweł… – zaczął powoli. Mężczyzna spojrzał na niego zza kierownicy.
– Hm?
– A… – chłopak odchrząknął – gdzie ty właściwie chcesz jechać?
Paweł zastanowił się przed chwilę, patrząc na Maxa. Stwierdził, że pytanie chłopaka nie jest przypadkowe.
– Dlaczego pytasz?
Max rozejrzał się wokół, jakby szukał kogoś, kto odpowiedziałby za niego. Paweł dał mu odrobinę czasu.
– Bo wiesz, myślałem o moich rodzicach – wyrzucił w końcu z siebie Max. – Chciałbym zajrzeć do domu i zobaczyć, czy wszystko z nimi okej.
Paweł czuł się zbity z tropu. Chłopak nawet słowem nie wspomniał wcześniej o swojej rodzinie, a przecież, jakby nie patrzeć, mieli na rozmowę o niej dość czasu. Z drugiej strony może był zbyt zaabsorbowany walką o przetrwanie? Ale czy można to uznać za wystarczające tłumaczenie? Takie dywagacje nie miały teraz najmniejszego sensu.
– Rozumiem – powiedział Paweł. – Gdzie mieszkacie?
– Na Bemowie. Na ulicy Conrada.
– Jasne, możemy tam pojechać.
Oczy Maxa rozbłysły.
– Serio, to nie będzie problem? – zapytał z entuzjazmem.
– Żartujesz? – zapytał Paweł, chyba odrobinę zbyt szorstko.
– Nie, to znaczy, dziękuję – odpowiedział zdezorientowany chłopak. – Ale nie odpowiedziałeś mi, gdzie chcesz jechać – dodał.
– Na południe. Znajdziemy tam jakąś chatkę i przeczekamy to wszystko wysoko w górach, w jakimś trudno dostępnym miejscu – stwierdził.
– Okej… – odpowiedział chłopak. – Ale dlaczego akurat góry? Nie powinniśmy zostać w mieście i poczekać na wsparcie? Na wojsko czy lekarzy, aż wymyślą szczepionkę i wszystko wróci do normy?
– Max, widzisz, co się stało z obozem – powiedział Paweł, pochylając się nad chłopakiem. – Tu, w mieście, nie jesteśmy bezpieczni. Po pierwsze dlatego, że w terenie zabudowanym ciężko jest prowadzić operacje wojskowe, a po drugie dlatego, że w Warszawie żyje, a może powinienem powiedzieć: żyło, kilka milionów ludzi. Teraz każdy z nich potencjalnie może być naszym wrogiem. Rozumiesz?
Oczy Maxa rozszerzyły się, gdy do jego umysłu dotarły słowa komandosa.
– Tak, rozumiem. Cholera – odpowiedział, ostatnie słowo kierując bardziej do siebie niż do swojego rozmówcy.
– Dobra. Wsiadaj i ruszamy, bo tracimy tylko czas.