– Kuba – odezwała się znowu Natalia.
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko przyglądał się grupie bez słowa.
– Kuba! Ruszaj! – krzyknęła dziewczyna.
– Jedź! – dodał od siebie Tomek, w napięciu ściskając zagłówek fotela.
Kuba potrząsnął głową, wrzucił wsteczny i docisnął pedał gazu do podłogi. Oddalali się od grupy bardzo szybko, jednak zdążyli zauważyć, że paru zombie rzuciło się biegiem w pogoń.
– Kuba! Uważaj! – krzyczała wystraszona dziewczyna. Wiedziała, że furgonetka jest ich gwarancją przeżycia. Jeżeli przebiliby oponę lub uszkodzili silnik, nie mieliby szans z tak liczną grupą. Jedyną opcją byłaby ucieczka i schowanie się w jakimś bezpiecznym miejscu. Ale jak znaleźć bezpieczne miejsce w terenie, którego zupełnie się nie zna? Lecz Kuba był w pełni świadomy wartości samochodu, toteż szybko skręcił w boczną uliczkę, zatrzymał się, wrzucił jedynkę i ruszył do przodu, wracając na aleję Jana Pawła II. Mógł teraz jechać i dokładnie widzieć, co ma przed sobą. Nie licząc kilku pozostawionych samochodów, droga była pusta, więc mogli się szybko i bezpiecznie oddalić. W lusterkach majaczyły znikające postacie zombie, desperacko goniące swoje niedoszłe ofiary.
– Jezu – wykrztusił Tomek, opadając ciężko na fotel.
– No – skomentowała Natalia, śmiejąc się histerycznie. – Blisko było.
Kuba nie odzywał się, tylko w skupieniu patrzył to na drogę, to w lusterko, jakby gdzieś tam głęboko w sobie spodziewał się, że nagle pojawi się w nim odbicie zakrwawionej mordy kogoś, kto przyczepił się do furgonetki.
Tymczasem dojechali do ronda Radosława i ich oczom ukazało się olbrzymie centrum handlowe o dumnej nazwie Arkadia. Niestety wschodnia część budynku stała w ogniu. Płomienie strzelały wysoko w niebo, głośno demonstrując swoją potęgę.
– Jezu… – ponownie odezwał się Tomek. Gdyby nie całe zamieszanie, to z takim zasobem słownictwa mógłby spróbować sił jako komentator sportowy.
Kuba wjechał na rondo, automatycznie zerkając w lewo i sprawdzając, czy droga jest wolna. Stary nawyk, którego każdy kierowca nie pozbędzie się nawet w obliczu końca świata. Wzrok całej trójki skierowany był na olbrzymi budynek, ale nikt nie odezwał się ani słowem. Każdy analizował w myślach, co by było gdyby. Mogliby wejść do środka i brać, co tylko dusza zapragnie. Sklepy stały otworem, a kasy były wyłączone. Ochrony brak. Nikt nie myślał teraz o telewizorach ani laptopach, ale o praktycznych rzeczach, które przydałby się w podróży. I na samych Mazurach. Jednak na przeszkodzie stały dwie rzeczy – po pierwsze sklep był otwarty, więc nie wiadomo, ile maszkar kręci się w środku. Po drugie – wschodnie skrzydło budynku stało w ogniu. Pożar mógł osłabić całą strukturę, budowla mogła runąć w każdej chwili. Jednak perspektywa łatwego i szybkiego łupu była nad wyraz kusząca.
– Zajrzymy do środka? – zapytał Kuba, zatrzymując pojazd na środku ronda. Od wejścia do centrum handlowego dzieliło ich około trzystu metrów idealnie przystrzyżonej trawy i pięknie zamiecionych chodników, gdzieniegdzie tylko udekorowanych ludzkimi zwłokami. Wielka fontanna przed głównym wejściem cały czas działała, wyrzucając w powietrze hektolitry wody. Jednak dzisiaj żadne dziecko nie będzie się w niej bawiło.
– Boję się – odpowiedziała Natalia. – Ale chyba powinniśmy.
– Tak myślę – powiedział Kuba.
– Nie, nie wchodźmy tam – włączył się Tomek. W jego głosie słychać było strach, ale i determinację.
– Co? Dlaczego nie? – zapytała Natalia, marszcząc ze zdziwienia czoło.
– Bo budynek płonie! I goni nas stado zombie. Nie możemy wjechać bezpośrednio do środka, a skoro tak, to będziemy musieli iść pieszo. Na dodatek nie wiemy, co jest wewnątrz! – wyrzucił z siebie Tomek z prędkością karabinu maszynowego. – Nie warto tam wchodzić. Znacie Arkadię? Ja znam. Głównie sklepy z ubraniami, które na nic nam się nie przydadzą. No dobra, przydadzą się, ale bez problemu znajdziemy inny sklep. Sklep sportowy jest jeden i to strasznie słabo wyposażony, więc na Mazury nic nam się nie przyda.
– Ale coś tam na pewno znajdziemy – stwierdziła Natalia. – Jedzenie chociażby.
– Tak, ale to bez sensu – Tomek zaczął gestykulować rękami. – Po drodze możemy podjechać do paru sklepów, znacznie lepiej wyposażonych. Serio. Nie wchodźmy tam, nie opłaca się. Możemy zginąć – powiedział, kładąc bardzo duży nacisk na słowo „zginąć”.
Małżeństwo milczało. To, co mówił chłopak, miało sens, jednak centrum kusiło i przyciągało, niczym otwarta skrzynia pełna skarbów.
– Proszę – dodał cicho Tomek.
– Tomek, słuchaj – powiedział Kuba. Skoro zaczął od imienia, to musi być poważna sprawa. Chłopak już wiedział, co mężczyzna zamierza powiedzieć. – Podjedziemy pod wejście. Zostaniesz w furgonetce na czatach, a ja z Natalią wejdziemy do środka. Jakby przyszli… – zaciął się, szukając odpowiedniego słowa – …no wiesz kto. Jakby przyszli, zacznij trąbić. Rzucimy wszystko i przybiegniemy.
– Jak zacznę trąbić, to zlecą się jak pszczoły do miodu – stwierdził z rezygnacją Tomek.
– Ale szybko im uciekniemy tym samochodem, bo będziesz na nas tu czekał z zapalonym silnikiem – wtrąciła z triumfem w głosie Natalia.
– Dalej myślę, że to kretyński pomysł – skomentował chłopak, krzyżując ręce na piersi.
– Nic nam nie będzie – powiedział pewnie Kuba.
– Zginiecie tam – odpowiedział równie pewny siebie Tomek.
– Nie. Wejdziemy i weźmiemy potrzebne rzeczy. To zajmie chwilę.
– Wejdziecie i zginiecie.
Zapadła cisza. Kuba wpatrywał się w chłopaka, ale ten nie odwzajemnił spojrzenia, tylko mierzył wzrokiem Arkadię. Napięcie było niemalże namacalnie, a atmosfera tak gęsta, że w powietrzu można by powiesić siekierę. Kuba chciał po prostu otworzyć drzwi i pójść po rzeczy. Niestety, wiedział, jak potrzebny był im chłopak. Teraz jechali na jednym wózku i każda osoba, każda żywa osoba, była znacznie cenniejsza niż całe złoto świata. A o zespół trzeba dbać.
– Ech… – zaczął spokojnie Kuba, po raz kolejny przybierając mentorski ton głosu, którego czasem używał podczas przesłuchań. – Posłuchaj, pójdziemy i…
Rozdzierający powietrze huk nie pozwolił mu dokończyć zdania. Dach wschodniej części centrum handlowego zawalił się, uwalniając olbrzymie jęzory ognia, które strzeliły wysoko w niebo.
– No. To problem z głowy – skomentował z nieukrywanym entuzjazmem Tomek.
Kuba zaklął siarczyście i ruszył samochodem w stronę ulicy Słowackiego.
Kilka minut później minęli Marymont i wjechali na drogę, przecinającą Trasę Toruńską, jedną z głównych arterii miasta. Kuba ponownie zatrzymał samochód. Byli na wiadukcie, więc ewentualnych agresorów zauważą odpowiednio wcześnie. Ryzykował, jednak musiał wysiąść i podejść do barierki, żeby dokładnie przyjrzeć się temu, co zauważył kilka metrów pod nimi. Pozostała dwójka zrobiła to samo. Podeszli do barierki i położyli ręce na zimnym metalu odgradzającym ich od przepaści.
Pod nimi, po obu stronach drogi stały samochody. Setki, jeśli nie tysiące pojazdów wszelkiego koloru i kształtu. Wszystkie puste, porzucone. Niektóre miały na dachach przywiązane pośpiesznie walizki lub inne rzeczy, które ludzie chcieli zabrać, ratując swoje życie. Sznur samochodów ciągnął się aż po horyzont, zarówno w stronę Bródna, jak i Bemowa. Im dłużej się im przyglądali, tym więcej szczegółów zauważali. Krew. Dziury po kulach. Wybite szyby. Kawałki postrzępionych ubrań i zwisające z ostrego szkła fragmenty ludzkiej skóry. Powoli zaczynali rozumieć. W korku pojawił się ktoś zakażony. Krzyki mordowanych i strzały przyciągnęły innych, a ludzie uwięzieni na wąskim pasie po prostu nie mieli dokąd uciekać. Po obu stronach trasy wznosiły się wysokie ekrany dźwiękoszczelne, tworząc z drogi koryto, którym spłynęła rzeka krwi bezbronnych ofiar, niczym rynną odprowadzającą krew po rytualnie ściętych jeńcach, złożonych ku czci jakiegoś przedwiecznego, krwiożerczego bóstwa. Tylko jakie bóstwo zostało zaspokojone tym razem? Kuba szczerze wątpił, żeby jakikolwiek bóg maczał w tym palce. Wyciągnął paczkę papierosów i odpalił jednego. Wypuścił dym z ust i powiedział do Tomka: