– No dalej. Tylko powoli.
Na szczęście, dla właściciela sportowego obuwia, ten podjął jedyną i słuszną decyzję – schylił się, położył broń na betonie i odwrócił się z uniesionymi rękami. Paweł rozpoznał karabinek MP5 i zaczął zastanawiać się, gdzie ci ludzie go znaleźli.
Bielany, godzina 12:01.
Spokojnie, nie strzelaj. Nie szukamy kłopotów – powiedział Kuba, cały czas trzymając ręce w górze. Patrzył w głęboko osadzone oczy obcego mężczyzny i wiedział, że musi go jakoś przekonać, żeby ten go nie zabił. Już prawie udało im się wydostać z miasta, a tu takie coś. Ale chyba miał szanse. Ten facet nie wyglądał na pierwszego lepszego wariata, który dorwał się do zabawki dla dorosłych.
– Tomek, rzuć broń – polecił, odwracając odrobinę głowę, ale i nie tracąc kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem. Chłopak posłusznie położył broń na ziemi, wstał i podszedł na trzęsących się nogach do Kuby.
W tym samym czasie Kaja i Max wyszli zza swoich osłon i ostrożnie podeszli do furgonetki, cały czas mierząc do dwóch mężczyzn trzymających podniesione ręce.
Nagle dziewczyna z szoferki otworzyła drzwi i zgodnie z obawami Pawła – wycelowała do niego z karabinku MP5. Z tej odległości miała druzgocącą przewagę. Komandos był świadom tego, że nawet jeżeli kobieta nie potrafi strzelać, to jeśli na jego nieszczęście przełącznik ognia był ustawiony na automatyczny, tak minimalny rozrzut i odrzut broni sprawi, że w ułamku sekundy w jego plecach znajdzie się około dziesięć kul. A taka ilość ołowiu w ciele może znacząco utrudnić wydostanie się z miasta.
– Rzuć broń! Rzuć to! – krzyczała Kaja do Natalii, podbiegłszy do ojca. Stanęła parę metrów obok niego, celując w obcą kobietę. W tym czasie Max ustawił się tuż za mężczyznami.
– Nie! Niech ten facet przestanie celować w mojego męża! – odkrzyknęła dziewczyna, wskazując podbródkiem Pawła. Kaja nie odpowiedziała, tylko przyglądała się blondynce spojrzeniem pełnym nienawiści.
Nagle obie dziewczyny wylały z siebie potok przekleństw i argumentów, która kogo pierwsza zabije i dlaczego akurat to ta druga ma się poddać. W końcu jednak zamilkły, ciężko dysząc z bezsilnej wściekłości.
Pat.
Czas stanął w miejscu. Niezmącona niczym cisza przygniatała. Nie szumiały drzewa, zamilkły ptaki, nie słychać było odległych wystrzałów ani niczego innego. Jakby cała okolica wstrzymała oddech przed zanurzeniem się w ciemnej głębinie oceanu, do którego spadała z zawrotną prędkością. Tylko słońce paliło tak samo mocno jak zawsze.
Paweł już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale zamilkł. Do jego uszu doleciał huk wystrzału i w pierwszej chwili niemalże poczuł, jak jego plecy przeszywa kula. Ale to było tylko złudzenie, bo dziewczyna z szoferki nie pociągnęła za spust. Nie zrobili też tego ani Kaja, ani Max. Strzały dobiegały z oddali. Oczy całej szóstki skierowały się teraz w stronę ulicy Conrada, za stację benzynową, obok której stał McDonald. Zza budynków wybiegło kilku żołnierzy, prowadząc ogień osłaniający i kierując się w ich stronę.
– Kurwa mać. Schowajcie się, bo nie chcecie, żeby was spotkali – wycedził Paweł i nie czekając na reakcję nieznanych mu osób, pobiegł za furgonetkę i kilka metrów dalej zanurkował za żywopłotem. Po sekundzie dobiegł do niego mężczyzna z żoną i młodym chłopakiem. Po drodze zabrali swoją broń. Teraz już cała szóstka tkwiła poza wzrokiem żołnierzy i modliła się, żeby nikt ich nie dostrzegł.
– Wiemy, do czego są zdolni – powiedział mężczyzna w białych adidasach.
Paweł spojrzał na niego i kiwnął głową. Czuł w kościach, że może temu facetowi zaufać. Czasami to się po prostu wie.
– My też. Strzelali do nas – powiedział. – Przepraszam za to całe zamieszanie. Z początku myśleliśmy, że jesteście jednymi z nich.
– My tak samo – odparł mężczyzna. Wyciągnął nagle rękę w stronę Pawła i powiedział – Kuba. To moja żona, Natalia. A ten chłopak to Tomek. Uratował nam życie.
Pozostała dwójka skinęła głowami. Nie było czasu na wymianę grzeczności, przytulanie się i całowanie po policzkach, chociaż Paweł zdążył stwierdzić, że chętnie przywitałby się tak z żoną Kuby.
– Paweł – odparł, odwzajemniając uścisk dłoni Kuby. – To Kaja, moja córka, i Max.
– Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem – powiedział sentencjonalnie Max, uśmiechając się nieśmiało.
Kaja pokiwała głową, ale też się roześmiała. Ten chłopak ją zaskakiwał praktycznie na każdym kroku, a widząc go na ulicy, nigdy by nie pomyślała, że może być tak sympatyczny. Zrobiło się jej dużo lżej na sercu. Znaleźli innych ludzi, którzy ocaleli i sprawiali wrażenie względnie normalnych. To dobrze rokuje na przyszłość, stwierdziła.
Nagle kule zastukały w karoserię policyjnej furgonetki.
– Schylcie się! – krzyknął Kuba, kładąc rękę na głowie Natalii i przygniatając ją do ziemi.
Wszyscy zgodnie rozpłaszczyli się na trawie.
– Zauważyli nas – stwierdziła przerażona Kaja. – Musimy uciekać, te krzaki nas nie osłonią.
– Nie, poczekaj. Nie widzieli nas – stwierdził Paweł. – To były zbłąkane kule. Kretyni.
Jako jedyny dotąd obserwował sytuację przez małą dziurę w krzakach, ale po tym zdaniu pozostali również zaryzykowali i przez wyrwy w krzakach spojrzeli na drogę.
Żołnierze zostali otoczeni. Skupili się na środku ulicy, stając plecami do siebie. Paru z nich klęczało, pozostali stali za nimi i prowadzili ogień. Było ich około dziesięciu, jednak jak zauważył Paweł, popełnili olbrzymi błąd, który niechybnie będzie ich kosztował życie – zamiast dalej uciekać, zatrzymali się i próbowali odeprzeć nacierającego i przeważającego przeciwnika. Fala zombie wylała się spomiędzy bloków stojących zarówno po lewej, jak i prawej stronie ulicy Conrada. Żołnierze ustawili się w ciasnym kole, strzelając w kilka stron naraz. Przypominali teraz pancernik z olbrzymią ilością luf, desperacko miotający się i walczący o przetrwanie. Nagle ze środka kręgu wyleciał mały, ciemny przedmiot i poszybował parabolą w stronę dużej grupy zombie. Granat eksplodował między trupami, wyrzucając w górę ciała. Niektóre kreatury rozerwało, inne przewróciły się od podmuchu, ale ich miejsce błyskawicznie zastąpiły kolejne. Całość wyglądała jak walka ze stugłowym smokiem, któremu na miejsce odciętej głowy natychmiast wyrastało sto następnych.
Nagle wydarzyło się coś, co zadecydowało o dalszym rozwoju akcji. Z południowej części ulicy Wólczyńskiej nadbiegła duża grupa zombie, prawdopodobnie zwabiona hałasem. Na pierwszy rzut oka liczyła około czterdziestu, może pięćdziesięciu sztuk. To daje dwa magazynki do beryla, zakładając, że jeden strzał oznacza jednego przeciwnika mniej. I że żołnierz miał czas na spokojne wycelowanie, a cel nie biegnie szaleńczo przed siebie, obnażając kły i tocząc pianę z pyska. Niestety, wojacy nie mieli tyle szczęścia. Jeden z nich coś krzyknął i paru jego kolegów odwróciło się, aby pokryć ogniem nacierającą, trzecią już grupę. I wtedy zrozumieli, że było już za późno. Za mało czasu na przeładowanie błyskawicznie kończącej się amunicji. Jeden z żołnierzy desperacko rzucił się przed siebie i biegnąc, ile sił w nogach, pędził w kierunku policyjnej furgonetki. Pozostali chcieli zrobić to samo, ale nie dali rady.
Zombie dobiegli do żołnierzy. Wywiązała się walka w zwarciu. Chociaż chyba nie można tego nazwać walką, bo bardziej przypominało to rozszarpywanie chorego i starego łosia przez watahę wygłodniałych wilków. Łoś miotał się i machał porożem, ale prędzej czy później zawsze upadał. Tak było i teraz. Zieleń mundurów błyskawicznie zniknęła pod coraz to rosnącym stosem krwiożerczych, plugawych kreatur. Skończyły się wystrzały, zaczęły krzyki bestialsko mordowanych ludzi. Po chwili nastąpił kolejny wybuch granatu, parę ciał podskoczyło. Lecz na zombie nie zrobiło to specjalnego wrażenia. „Przynajmniej niektórzy żołnierze nie zginęli w tak strasznych męczarniach” – pomyślał Paweł. Doskonale rozumiał, dlaczego któryś z jego „kolegów” wyciągnął zawleczkę.
Mimo tego, co widzieli wcześniej, szóstka ludzi chowająca się za krzakami szczerze im współczuła. I była śmiertelnie przerażona, bo wiedziała, że oni też tak mogą skończyć.