Выбрать главу

Robert Sheckley

Instynkt myśliwski

Była to ostatnia zbiórka przed Planetarnym Zlotem Harcerskim i stawiły się na nią wszystkie drużyny. Zastęp Szybujących Sokołów, objąwszy w posiadanie cienistą kotlinkę, zaprawiał się w posługiwaniu czułkami. Zastęp Mężnych Bizonów skupił się nad maleńkim strumyczkiem — Bizony ćwiczyły się w przyjmowaniu płynnego pokarmu i związane z tym komiczne uczucie raz po raz powodowało wybuchy niepohamowanego śmiechu.

A Zastęp Rozjuszonych Miraków czekał na harcerza Droga, który jak zawsze spóźniał się.

Drog opadł z wysokości dziesięciu tysięcy stóp, zmaterializował się i czym prędzej wsunął w krąg kolegów.

— Ojej, przepraszam — powiedział. — Nie miałem pojęcia, że już tak późno.

Zastępowy zmierzył go gniewnym spojrzeniem. — Drog, czy ty nie wiesz, że na zbiórkę trzeba się stawić w pełnym umundurowaniu?

— O, przepraszam — rzekł Drog i pośpiesznie wysunął czułek, o którym zapomniał.

Koledzy zachichotali. Drog oblał się ciemnym pąsem. Najchętniej zdematerializowałby się w tej chwili. Ale nie wypadało.

— Otwieram dzisiejszą zbiórkę — odezwał się zastępowy. — Jak zwykle przypomnę wam najpierw nasze harcerskie przyrzeczenie. — Odchrząknął. — My, młodzi harcerze planety Elbonai, ślubujemy pielęgnować cnoty i sprawności naszych przodków. W tym celu my, harcerze, przybieramy postać naszych praojców, którzy podbili dziewicze obszary tej planety. Ślubujemy…

Harcerz Drog przestroił swoje receptory słuchowe, ażeby lepiej słyszeć cichy głos zastępowego. Przyrzeczenie zawsze przenikało go dreszczem. Wprost nie do wiary wydawało mu się, że jego przodkowie mogli poruszać się tylko po ziemi. Dziś Elbonajczycy są eterycznymi istotami, które zachowały minimum cielesnej powłoki i żyją na wysokości dziesięciu tysięcy stóp, przyswajając sobie energię promieni kosmicznych i postrzegając bez pośrednictwa zmysłów; na powierzchnię planety opuszczają się tylko z pobudek uczuciowych lub sakralnych. Tak, daleką drogę przebyli od wieku kolonizacji. Historia nowoczesna rozpoczyna się od wieku kontroli podmolekularnej, po którym dopiero nastąpił obecny wiek kontroli bezpośredniej.

— Ślubujemy postępować uczciwie i po dżentelmeńsku — ciągnął zastępowy. — Zobowiązujemy się przyjmować pokarmy płynne i stałe, tak jak to czynili nasi przodkowie, i wciąż podnosić naszą sprawność w posługiwaniu się ich metodami i narzędziami…

Po części wstępnej, kiedy chłopcy rozeszli się w różne strony, zastępowy zbliżył się do Droga.

— To nasza ostatnia zbiórka przed zlotem — przypomniał.

— Wiem — odparł Drog.

— Wszyscy w Zastępie Rozjuszonych Miraków otrzymali już promocje albo przynajmniej tytuł młodszego kolonizatora. Ty jeden zostałeś nie promowany. Co sobie pomyślą na zlocie o naszym zastępie?

Drog zakręcił się niepewnie.

— To niezupełnie moja wina powiedział. Wiem, zbłaźniłem się przy próbie pływania i robienia bomb. To rzeczywiście nie moja specjalność. Ale nie można przecież wymagać, żebym umiał wszystko. Nawet wśród kolonizatorów byli przecież specjaliści. I nikt nie wymagał, żeby każdy…

— No, dobrze — przerwał zastępowy. — Ale co ty właściwie umiesz?

— Umiem tropić, polować — odrzekł skwapliwie Drog. — Wiem, jak się poruszać w terenie leśnym i górskim.

Zastępowy zmierzył go badawczo. Potem rzekł z namysłem:

— Słuchaj, Drog. Chcesz, żebym ci dał jeszcze jedną, ostatnią szansę uzyskania promocji, i to nawet z wyróżnieniem?

— Jestem gotów na wszystko — wykrzyknął Drog.

— No, dobrze — rzekł zastępowy. — Jak się nazywa nasz zastęp?

— Zastęp Rozjuszonych Miraków.

— A co to jest mirak?

— Zwierzę, duże drapieżne zwierze — odparł Drog bez namysłu. — Kiedyś miraki zamieszkiwały znaczną część Elbonai i nasi przodkowie musieli staczać z nimi krwawe walki. W końcu je wytępili.

— Niezupełnie — rzekł zastępowy. — Jeden z harcerzy badał wczoraj lasy, pięćset mil stąd w kierunku północnym, współrzędne 233 południowa i 482 zachodnia, i natknął się na stadko trzech miraków. Wszystkie trzy samce, więc nie podlegają ochronie. Chcę, Drog, żebyś je wytropił i podszedł. Będziesz miał okazje wykazać swoje umiejętności myśliwskie. Masz wrócić ze skórą miraka. Tylko pamiętaj, wolno ci stosować wyłącznie broń i sposoby z epoki kolonizacji. Dasz radę?

— Pewnie, że dam!

— To się zbieraj — powiedział zastępowy. — Zatkniemy skórę na drzewce zamiast proporczyka. Na pewno nie minie nas wyróżnienie na zlocie.

— Rozkaz!

Drog pośpiesznie zebrał swój ekwipunek, napełnił manierkę woda, zapakował rację stałego pokarmu — i ruszył w drogę.

Po paru minutach znalazł się ponad okolicą, gdzie powinny się przecinać współrzędne 233 południowa i 482 zachodnia. Była to dzika i romantyczna kraina skalnych grzebieni i karłowatych krzewów, gęstych zarośli w dolinach i wiecznego śniegu na szczytach.

Drog rozejrzał się niepewnie dookoła. To, co powiedział zastępowemu, nie było zupełnie zgodne z prawdą. Jeśli chodzi o ścisłość, wcale nie był tak bardzo obeznany ze sztuką myśliwską i wcale nie tak swobodnie czuł się w górskim i leśnym terenie. Właściwie jedyne, co lubił i potrafił, to godzinami oddawać się marzeniom, bujając na wysokości pięciu tysięcy stóp. A teraz miał zdobyć skórę miraka. Co będzie, jeśli w ogóle go nie odnajdzie? Albo jeśli to mirak odkryje go pierwszy?

Nie, to niemożliwe — pocieszył się. Przecież w razie czego zawsze może się zdematerializować. I tak nikt nie będzie wiedział.

W tej samej chwili poczuł woń miraka. I zaraz potem dostrzegł, że coś poruszyło się nieznacznie o jakie dwadzieścia jardów przed nim, w pobliżu dziwnej formacji skalnej, przypominającej fantazyjną literę T.

Czyżby naprawdę miało się to okazać aż tak łatwe? No, ładnie! Przybrał odpowiedni kamuflaż i ruszył ostrożnie przed siebie.

Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma, a słońce prażyło dotkliwie. Paxton był cały mokry od potu — niewiele pomagał nawet skafander z urządzeniami klimatyzacyjnymi. Miał już tej całej wyprawy powyżej czubka głowy.

— Kiedy ostatecznie wracamy? — zapytał.

Herrera poklepał go dobrodusznie po ramieniu.

— Wcale ci nie zależy, żeby zostać bogatym człowiekiem?

— Już jesteśmy bogaci — odparł Paxton.

— Ale niewystarczająco bogaci jak na mój gust — oświadczył Herrera i jego pociągłą, smagłą twarz wykrzywił radosny grymas.

Dysząc pod ciężarem aparatury badawczej, nadchodził Stellman. Ostrożnie postawił aparaty na ścieżce i usiadł.

— Może trochę odsapniemy, co? — zaproponował.

— Czemu nie? — rzekł Herrera. — Ja tam zawsze jestem gotów.

Usiadł pod skałą o kształcie fantazyjnej litery T.

Stellman zapalił fajkę, a Herrera odsunął zamek błyskawiczny i jął szukać cygara w kieszeni kombinezonu. Paxton przyglądał im się przez chwile. W końcu zapytał:

— No, to kiedy wyruszamy z powrotem? Czy może zostaniemy już na zawsze na tej planecie?

Herrera tylko wyszczerzył zęby. Potarł zapałkę i zapalił cygaro.

— No, to jak będzie? — wrzasnął Paxton.

— Nie denerwuj się, jesteś przegłosowany — po wiedział Stellman. — Wszyscy trzej przystąpiliśmy do tej spółki na równych prawach.

— Tak, za moje pieniądze — odciął się Paxton.

— Jasne. Dlatego cię w ogóle wzięliśmy. Herrera ma praktyczne doświadczenie górnicze. Ja mam przygotowanie teoretyczne i dyplom pilota. Ty dałeś pieniądze.