Выбрать главу

Kiedy kryształowa pieczęć zaczynała śpiewać, najpierw cichuteńko, jakby z wielkiej odległości, zaledwie szeptem; kiedy jej punkt środkowy zaczynał poddawać się wibracjom niczym magiczny, niewidzialny dzwoneczek zrodzony z samego serca kryształu – z jego egzaltacji i z jego duszy -stary artysta czuł zrazu w plecach dreszcz zapomnianej rozkoszy, potem, bezwiednie, zaczynał się ślinić, ponieważ nie kontrolował już przepływu płynów w jamie ustnej uzbrojonej w pożółkłą sztuczną szczękę, a że wzrok jest bratem smaku, tracił też władzę nad swymi gruczołami łzowymi i mówił sobie, że starcy ukrywają swą śmieszną skłonność do płaczu z byle powodu, zasłaniając ją litościwym welonem godnego pożałowania – ale i szacunku – podeszłego wieku, który zdradza tendencję do odwadniania się, jak bukłak, cieknący wskutek wielu ran zadanych mu przez szpadę mijającego czasu.

Wtedy ściskał w dłoni kryształową pieczęć, tak jakby chciał ją udusić niczym małego bobra, uciszając głos, który zaczynał się wydobywać z przezroczystego tworzywa; bał się, że zniszczy kruchy przedmiot swą dłonią mężczyzny, jeszcze silnego, jeszcze o mocnych nerwach, choć nerwowego, nawykłego do dyrygowania, do wydawania rozkazów bez użycia batuty, jednym ruchem samej dłoni, jakby zbierał kwiaty, ruchem równie zrozumiałym dla członków orkiestry jak i dla solisty: skrzypka, pianisty, wiolonczelisty; dłoń ta była silniejsza niż ów wątły baton, którym on zawsze pogardzał, bo, jak mawiał, ten kijek z teatralnej garderoby nie pomaga w niczym, tylko szkodzi, hamując potok energii wydostającej się spod mojej czarnej czupryny i mojego wysokiego czoła opromienionego blaskiem Mozarta, Bacha, Berlioza, tak jakby oni, Mozart, Bach, Berlioz – i tylko oni – pisali na moim czole partyturę, którą dyryguję, marszcząc gęste brwi z pewnym niepokojem, w czym tamci -orkiestra – widzą przejaw wrażliwości, moje poczucie winy i karę za to, że nie jestem ani Mozartem, ani Bachem, ani Berliozem, tylko zwykłym „przekazywaczem”, pośrednikiem. Pośrednikiem pełnym wigoru, o tak, ale również bardzo subtelnym, dręczonym obawą, że on pierwszy mógłby zawieść, okazać się zdrajcą wobec wykonywanego dzieła. On jest tym, który nie ma prawa się pomylić oraz – mimo pozorów, mimo gwizdów publiczności lub milczącej dezaprobaty ze strony orkiestry czy też ataku prasy, jak również scen urządzanych przez sopranistkę, pogardliwej miny solisty, szorstkiej próżności tenora czy błazenady basa – nie powinien osądzać innych bardziej surowo niż samego siebie, Gabriela Atlana-Ferrary.

Tak więc, przeglądając się w lustrze, mówił do siebie: Nie stanąłem na wysokości zadania, zdradziłem swoją sztukę, rozczarowałem osoby, które mi podlegają, a także publiczność, orkiestrę i przede wszystkim kompozytora…

Każdego ranka, przy goleniu, patrzył na swoje odbicie i nie widział już tego człowieka, jakim był kiedyś. Nawet ów mars na czole, który zwykle z biegiem lat coraz bardziej się uwydatnia, u niego jakoś się ulotnił, zniknął przysłonięty niesfornymi brwiami, które rosły we wszystkie strony -jak u jakiegoś domowego Mefistofelesa – i które on, uznawszy je za zbyt frywolne, starannie pielęgnował, nie pozwalając sobie na niecierpliwy gest w rodzaju „a sio, mucho”, gdyż i tak nie ujarzmiłby tej zbuntowanej masy włosów, tak białych już, że gdyby nie ich obfitość, stałyby się niewidoczne. Dawniej te brwi wyglądały groźnie: rozkazująco. Dawały do zrozumienia, że jasny odblask na jowiszowym czole nie musi nikogo mylić, podobnie jak czarna kędzierzawa czupryna: zmarszczone brwi zapowiadały karę i zmieniały twarz w srogą maskę dyrygenta o nieopisanie natrętnych oczach, oczach jak dwa czarne diamenty, pyszniące się swym uprzywilejowaniem jako klejnoty o ognistym blasku, pełne nie-stygnącego żaru; jego cienki nos przypominał idealnie ukształtowany nos Cezara – ale o nozdrzach dość szerokich, jak u drapieżnego zwierzęcia – nos węszący, brutalny, lecz czuły na najlżejszy zapach; natomiast usta miał piękne, męskie, mięsiste i pełne. Wargi kata i kochanka, który obiecuje zmysłowość jedynie zamiast kary, a cierpienie tylko jako cenę za rozkosz.

Czyżby to był on? Ta twarz jak wizerunek na chińskim papierze, pomarszczonym wskutek ciągłego wygładzania, a używanym do pakowania ubrań podczas długich podróży, odbywanych ze słynną orkiestrą, której członkowie musieli, niezależnie od warunków klimatycznych i w najróżniejszych okolicznościach, ubierać się do pracy w niewygodny frak, zamiast godnego pozazdroszczenia dresu, przeznaczonego dla mechaników, chociaż oni także posługują się precyzyjnymi instrumentami?

Tak wyglądał kiedyś. Dziś jego lustro temu przeczyło. Ale on, na szczęście, posiadał drugie, nie to z łazienki, stare i poplamione farbą, lecz tamto kryształowe lustro, jakim była pieczęć, umieszczona na trójnogu przy oknie wychodzącym na niezmienną panoramę Salzburga, tego germańskiego Rzymu, korzystnie usytuowanego w płaskiej kotlinie między ogromnymi górami, nad rzeką zdążającą, niby pielgrzym, od strony Alp i zaopatrującą w wodę miasto, które być może kiedyś poddawało się przemożnym siłom przyrody, ale na przełomie wieków siedemnastego i osiemnastego stworzyło własny projekt nawadniania rywalizujący z naturą, będący jej odbiciem, lecz także przeciwieństwem. Architekt z Salzburga, Fischer von Erlach, twórca bliźniaczych wież, wklęsłych fasad, dekoracji przypominających fale, z zaskakującą wojskową prostotą osiągał równowagę między obłędnym barokiem i alpejską majestatyczną wzniosłością. To on wymyślił dla miasta napełnionego nieuchwytną rzeźbą muzyki drugą naturę, fizyczną, namacalną.

Stary artysta patrzył przez okno wzwyż, na lasy i górskie klasztory, po czym, aby się pocieszyć, spoglądał na to, co znajdowało się niżej, na poziomie jego oczu, ale nie mógł ominąć wzrokiem – kosztowałoby go to zbyt wiele wysiłku -monumentalnych urwisk i fortec, wyrzeźbionych w powietrzu, jakby na jej podobieństwo, nad górą Monchsberg. Niebo przemieszczało się szybko nad panoramą gór – nie mogło rywalizować z naturą i architekturą.

On miał przed sobą inne granice. Między miastem a nim, między światem a nim istniał ów przedmiot z przeszłości, który trwał niezachwianie, odporny na bieg czasu; opierał mu się, a zarazem był jego odbiciem. Czy była dlań niebezpieczna ta kryształowa pieczęć, która może zawierała w swym wnętrzu wszelkie rodzaje pamięci żyjących istot, ale była równie krucha jak one? Patrząc na nią, umieszczoną tam, na trójnogu przy oknie, między miastem a nim, starzec zastanawiał się, czy utrata tego przezroczystego talizmanu oznaczałaby również utratę pamięci, która rozpadłaby się na kawałki, gdyby – z powodu nieuwagi, jego własnej lub sprzątaczki, która usługiwała mu dwa razy w tygodniu, albo też na skutek złego humoru poczciwej Ulrike, jego gosposi, czule nazywanej przez niego Dicke, a przez sąsiadów Grubaską – kryształowa pieczęć znikła z jego życia.

– Tylko proszę mnie nie obwiniać, jak się coś stanie z tym pana szkiełkiem. Jeżeli panu tak na nim zależy, to najlepiej je schować w jakimś bezpiecznym miejscu.

Czemu wciąż trzymał swój skarb właśnie tu, na oczach wszystkich, można by rzec: wręcz pod gołym niebem?

Stary dyrygent miał wiele odpowiedzi na tak logiczne pytanie. Powtarzał je: autorytet, decyzja, przeznaczenie, symbol, i w końcu pozostawała mu tylko jedna – pamięć. Gdyby schował pieczęć w szafie, ktoś musiałby pamiętać o niej. Byłaby obiektem pamięci, zamiast nadal być widzialną pamięcią swego właściciela. Wystawiona w widocznym miejscu, przywoływała, ona sama, wspomnienia, których maestro potrzebował do dalszego życia. Znużony siadł przy fortepianie i grając, niemal tak opieszale jak niedbały uczeń, suitę Bacha, powiedział sobie stanowczo, że kryształowa pieczęć jest jego żyjącą przeszłością, naczyniem mieszczącym w sobie to wszystko, czym był on i co zdziałał. Ona miała go przeżyć. Sam fakt, że jest tak krucha, kazał starcowi powierzyć jej swe własne życie – pragnął niemal, aby stało się ono czymś nieożywionym: r z e c z ą. To prawda, że w niewyobrażalnej przejrzystości owego przedmiotu cała przeszłość człowieka, którym był i którym przez bardzo krótki czas miał nadal być on, przetrwałaby z dala od śmierci… Poza śmiercią. Jak długo by trwała? Tego już nie wiedział. Nie miałoby to znaczenia. Zmarły nie wie, że umarł. Żywi nie wiedzą, czym jest śmierć.