Выбрать главу

Rejestruję to wszystko Pomiędzy, w powrotnej drodze do Bazy. To mi ułatwi jutrzejszy raport.

Wiadomość dla Starego: kiedy to się skończy, chcę dostać oba dni wolne. Zasłużyłem na nie.

Rozdział 6

No, jeśli mam być w stu procentach szczery, to nie skoczyliśmy. Jay skoczył, a że trzymał mnie za kurtkę, nie miałem specjalnego wyboru. Moje wyjście pasowało bardziej do tradycji Trzech Błaznów niż Errola Flynna. Przy lądowaniu pewnie skręciłbym sobie kark.

Tyle że nie wylądowaliśmy.

Nie było gdzie wylądować. Po prostu spadaliśmy dalej. Spojrzałem w dół i ujrzałem gwiazdy przeświecające przez leżące pod nami warstwy cienkiej mgły. Po naszej lewej coś eksplodowało zielenią, odrzucając nas w prawo. Lecz do eksplozji doszło zbyt daleko, by cokolwiek nam zrobiła. Nad nami statek szybko zmalał do wielkości kapsla, a potem zniknął w ciemności, a Jay i ja pędziliśmy w dół, w ciemność.

Słyszeliście pewnie, jak spadochroniarze rozpływają się nad skokami swobodnymi, twierdząc, że przypominają latanie? Kłamią. Upadek wciąż przypomina upadek. Wiatr skowycze ci w uszach, wpada do ust i nosa i nie masz ani grama wątpliwości, że na dole czeka cię śmierć. Istnieje powód, dla którego nazywają to „prędkością graniczną" – to granica życia.

To nie był skok ze spadochronem i znajdowaliśmy się daleko od Ziemi bądź jakiejkolwiek innej planety, ale z całą pewnością spadaliśmy w dół. Musieliśmy spadać co najmniej pięć minut, gdy Jay w końcu złapał mnie za ramiona i obrócił tak, by moje ucho znalazło się obok jego ust. Wykrzyknął coś, lecz choć jego wargi dzieliło ode mnie zaledwie parę centymetrów, nic nie zrozumiałem.

– Co?! – odkrzyknąłem.

Przyciągnął mnie jeszcze bliżej.

– Pod nami jest portal! Wędruj!

Kiedy pierwszy i ostatni raz próbowałem chodzić w powietrzu, miałem pięć lat – z błogą nieświadomością zszedłem z dwumetrowego ogrodzenia z pustaków i złamałem sobie obojczyk. Mówią, że kot, który raz wskoczy na rozgrzaną kuchenkę, nigdy więcej nie wejdzie nawet na zimną, i przypuszczam, że jest w tym jakaś prawda – ja z całą pewnością nie próbowałem więcej wyhodować sobie skrzydeł.

Aż do teraz. Teraz nie miałem wyboru.

Jay wyraźnie widział, co sobie myślę.

– Ruszaj, bracie, albo będziemy lecieć przez Nigdzie-Nigdzie, dopóki wiatr nie zedrze nam ciała z kości. Wędruj! Nie na nogach, w umyśle!

Nie miałem pojęcia, jak zrobić to co mi kazał, tak jak ropucha nie wie, jak wyrechotać „Dziadka do orzechów". Lecz z całą pewnością co do jednego miał rację – nie istniało inne wyjście z naszych tarapatów. Odetchnąłem zatem głęboko i spróbowałem się skoncentrować.

Fakt, że nie miałem pojęcia, na czym się koncentruję, nie pomagał. Wędruj, polecił mi Jay. Ale do tego potrzebowałem twardego gruntu pod nogami. Na tym więc właśnie się skupiłem – na moich stopach wędrujących po twardym gruncie.

Z początku nic się nie zmieniło. Potem zauważyłem, że wyjący wiatr uderzający nas od dołu jakby słabnie. Jednocześnie mgła zgęstniała, pod nami nie widziałem już gwiazd, a te otaczające nas wydzielały dziwne światło.

Teraz bardziej szybowaliśmy niż spadaliśmy. Przypominało to upadek we śnie i żadnego z nas nie zdziwiło, gdy wylądowaliśmy na czymś, co wyglądało jak chmura.

Przypuszczam, że Jay robił już wcześniej dziwniejsze rzeczy i dlatego przyjął to spokojnie, można by rzec, nawet nie zwalniając kroku. Co do mnie, dotarłem właśnie do punktu nasycenia. Biorąc pod uwagę, co dziś przeżyłem, doszedłem do wniosku, że zapewne wszystko to dzieje się między moimi uszami. Że w jakiś sposób usmażyłem płytę główną swojego mózgu i pewnie w tej chwili mam na sobie kaftan z długimi rękawami i kłódkami zamiast spinek do mankietów. Najpewniej umieścili mnie w ośrodku w Rooks Bay, zamknęli w pomieszczeniu wyłożonym czymś miękkim i karmili samymi papkami. Przygnębiająca perspektywa, ale miała też pewną zaletę – nic więcej nie mogło mnie zaskoczyć.

Myśl ta dodawała mi otuchy przez jakieś dwie minuty – a potem mgły rozpłynęły się całkowicie i przekonałem się, gdzie jesteśmy.

Już wcześniej, kiedy Joey przedostał się przez szparę w powietrzu, wychodząc mi na spotkanie, dostrzegłem to… miejsce? Uwarunkowanie? Stan umysłu? Teraz ujrzałem to samo, tyle że tym razem obaj byliśmy w środku.

– Dobra robota, Joey – rzekł Jay. – Doprowadziłeś nas tutaj. Udało ci się.

Rozglądałem się, obracając powoli. A było tam mnóstwo do oglądania.

Nie staliśmy już na chmurze, lecz na fioletowej ścieżce, która wijąc się zawieszona w powietrzu, prowadziła… w nieskończoność. Nie było żadnego horyzontu – miejsce, w którym się znaleźliśmy, jakby nie miało granic ani nieba. Odległości jedynie ginęły w jeszcze większej dali. Jay stał obok mnie na pasie brązu wiodącym mniej więcej w tę samą stronę. Czasami przechodził nad moją ścieżką, czasami pod. Jaskrawe kolory raziły w oczy, a obie ścieżki połyskiwały niczym farbowany poliester.

Lecz to nie było wszystko. To zaledwie ułamek wszystkiego.

Jakiś metr ode mnie, na poziomie oczu unosił się geometryczny kształt, większy od mojej głowy, pulsujący i zmieniający się nieustannie, ukazujący raz pięć ścian, raz siedem, to znów szesnaście. Nie potrafiłbym wam wyjaśnić, z czego go zrobiono, tak jak nie umiałbym wytłumaczyć, czemu zachowuje się tak, jak się zachowuje. Przypuszczam, iż można by rzec, że był zrobiony z czegoś żółtego, bo ten właśnie kolor go przesycał. Dotknąłem go ostrożnie jednym palcem – miał fakturę linoleum.

Spojrzałem w inną stronę – i ledwie zdążyłem uskoczyć, gdy coś przemknęło obok mnie, zygzakując losowo i przebijając się przez otaczający je chaos. Chwilę później wdepnąłem w kałużę czegoś, co wyglądało jak rtęć, tyle że miało kolor cynamonu, a sama kałuża wisiała pod kątem czterdziestu pięciu stopni do mojej ścieżki. Fale i krople zwalniały, rozchodząc się coraz dalej, aż w końcu, osiągnąwszy szczytowy poziom rozbryzgu, zamarły.

Podobne rzeczy działy się wszędzie wokół nas, bez przerwy. W powietrzu niedaleko Jaya otworzyło się coś wyglądającego jak stylizowane usta; ziewało coraz szerzej i szerzej, aż w końcu usta zwinęły się w tył i połknęły same siebie. Spojrzałem w dół; pod moimi stopami chaos ciągnął się dalej. Kształty geometryczne obracały się i szybowały, zmieniając się i zlewając ze sobą wśród pulsujących kolorów. W powietrzu czułem woń miodu, terpentyny, róż… Przypominało to owoc trójwymiarowej współpracy Salvadora Dali, Picassa i Jacksona Pollocka, doprawiony hojną szczyptą Hieronima Boscha i strasznie fajnych starych kreskówek Warnera.

To tyle w kwestii mojego obłędu, pomyślałem. Nie leżałem na wózku, oglądając myślowe obrazy i czekając, aż jakiś doktor wetknie mi do ust obity czymś miękkim patyk i właduje w czaszkę dość woltów, by ożywić potwora Frankensteina. Nie. To było prawdziwe. Musiało być. Nikt, normalny bądź nie, nie zdołałby wyobrazić sobie czegoś podobnego.

Nie tylko moje oczy nie mogły ogarnąć tego wszystkiego. Otaczała nas nieustanna kakofonia – coś trzeszczało, dzwoniły dzwony, otwierały się przepaście, zasysały wiry… Przestałem próbować identyfikować wszystkie dźwięki, tak jak zrezygnowałem z prób obejrzenia wszystkiego. Potrzebowałbym oczu nie tylko z tyłu głowy, ale też na jej czubku i w podeszwach butów.

A te zapachy! Oszołomiła mnie przeszywająco intensywna fala mięty, którą zastąpiła woń rozgrzanej miedzi. Większości nie umiałem rozpoznać. Znaczna część obrazów, dźwięków i zapachów była synestetyczna – słyszałem kolory, widziałem smaki. Stary pan Telfilm z naszej ulicy twierdził, że jest synestetykiem, i wciąż opowiadał każdemu, kto zechciał słuchać, jak ostro pachnie niebo i że smak makaronu jest turkusowy i dźwięczy w tonacji C. Teraz w końcu pojąłem, o czym mówił.