Выбрать главу

Możliwe, że w liceum w Greenville dałoby się znaleźć ładniejsze, mądrzejsze i ogólnie rzecz biorąc, milsze dziewczyny, ale jakoś nie miałem ochoty ich szukać. Jeśli o mnie chodziło, Rowena była tą jedyną. Lecz po dwóch latach prób wciąż nie zdołałem jej przekonać, że mógłbym być kimś więcej niż jedynie statystą w filmie jej życia. Nie dlatego, że mnie nie znosiła czy nawet nie lubiła – po prostu nie byłem dość ważny, by zasłużyć nawet na takie uczucia. Wątpię, byśmy w ciągu całego roku szkolnego zamienili więcej niż pięć zdań, a zapewne cztery z tych pięciu brzmiały tak: „Przepraszam, ale chyba to upuściłaś" albo: „Hej, siedzisz tutaj?". Trudno to nazwać wielkim romansem, choć niezwykle ceniłem sobie każde jej słowo.

Może jednak teraz zdołam to zmienić. Może stanę się czymś więcej niż anonimowym punkcikiem na jej radarze. Miałem już prawie piętnaście lat, a ona była moją prawdziwą Pierwszą Miłością. Poważnie. A przynajmniej tak wówczas sądziłem. To nie było zwykłe zadurzenie – nie tylko kochałem się w Rowenie Danvers – byłem w niej szaleńczo, głęboko, śmiertelnie zakochany. Powiedziałem nawet rodzicom, co czuję, a to wymagało odwagi. Oświadczyłem, że gdyby kiedykolwiek mnie zauważyła, byłby to jeden z największych romansów stulecia. Widzieli, że mówię serio, i nawet się ze mnie nie nabijali. Zrozumieli. Życzyli mi szczęścia. Ja będę Tristanem, a ona Izoldą (cokolwiek to znaczy; tak powiedział tato), ja będę Sidem, a ona Nancy (cokolwiek to znaczy; tak powiedziała mama). Chciałem zaimponować Rowenie Danvers.

I co z tego, że przejście przez ulicę i odnalezienie kierunku to niezupełnie wyczyn godny pióra Szekspira? Nie zamierzałem wybrzydzać.

– Wiem, gdzie jesteśmy – oznajmiłem.

Ted i Rowena spojrzeli na mnie z powątpiewaniem.

– Tak, jasne – mruknął Ted. – Prędzej z powrotem założę przepaskę. Chodź, Roweno. – Wziął ją za rękę. – Wszyscy wiedzą, że Harker nie potrafiłby znaleźć własnego tyłka, nawet gdyby ktoś związał mu z tyłu ręce.

Rowena cofnęła dłoń i spojrzała na mnie. Widziałem, że wcale nie podoba jej się perspektywa długiego spaceru z Tedem Russellem, ale nie chciała także błąkać się po centrum przez resztę dnia.

– Na pewno wiesz, gdzie jesteśmy, Joey?

Kobieta, którą kochałem, prosiła mnie o pomoc! Poczułem się, jakbym umiał trafić do domu nawet z mrocznej strony księżyca.

– Żaden problem – rzekłem z pewnością siebie leminga, który wierzy, że czeka go miły dzień na plaży. – Chodź za mną. No chodź! – Ruszyłem w głąb ulicy.

Rowena wahała się jeszcze chwilę, po czym odwróciła się do Teda plecami i pomaszerowała za mną. Ted przez chwilę patrzył na nią, wstrząśnięty, potem machnął ręką w geście „a niech tam".

– To twój pogrzeb. Powiem Dimasowi, żeby rozesłał ekipy poszukiwawcze! – krzyknął, po czym roześmiał się i uniósł pięść w zwycięskim geście.

Musi być fajnie grać wyłącznie dla siebie.

Rowena dogoniła mnie i jakiś czas maszerowaliśmy razem w milczeniu. Przeszliśmy przez park Arkwright i skierowaliśmy się na północ – no, chyba – na Corinth Street.

Po sześciu przecznicach uświadomiłem sobie coś bardzo ważnego – dobrze jest wiedzieć, gdzie się jest, ale jeszcze lepiej wiedzieć, dokąd się idzie. A tego właśnie nie wiedziałem – zaledwie po paru minutach poczułem się bardziej zagubiony niż kiedykolwiek wcześniej. A co gorsza, Rowena też to wiedziała – poznałem to po tym, jak na mnie patrzyła.

Zaczynała mnie ogarniać panika. Nie chciałem zawieść Roweny. Ale też nie chciałem, żeby zobaczyła, jak robię z siebie głupka. Powiedziałem zatem: „Zaczekaj chwilkę" i nim zdołała cokolwiek odrzec, pobiegłem naprzód.

Kierowała mną rozpaczliwa nadzieja: może znajdę następną znaną mi ulicę albo miejsce. Skręciłem za róg i po kolejnej przecznicy ujrzałem budynek, który wyglądał znajomo. Ruszyłem ku niemu – Arkwright Boulevard, równoległą do parku – by się upewnić.

***

Pogoda w Greenville nawet w najlepszych czasach bywa dość osobliwa. Sprawia to bliskie sąsiedztwo Grand River, dzięki której mamy tutaj browary i turystów, których przyciągają znane szlaki i wodospady. Lecz rzeka jest także źródłem mgły, rozpełzającej się po mieście za każdym razem, gdy nadchodzą chłody. Jedna z owych mgieł zaczynała gęstnieć na rogu Arkwright i Corint. Zagłębiłem się wprost w nią i poczułem na twarzy zimne krople. Zazwyczaj kiedy znajdziemy się we mgle, ta wydaje się rzadsza, ale nie tym razem. Czułem się, jakbym wędrował w chmurze gęstego dymu, szarego i oślepiającego.

Po prostu parłem naprzód, nie zwracając uwagi na mgłę – miałem w końcu ważniejsze sprawy na głowie. Poprzez opary widziałem migotliwe światła we wszystkich kolorach tęczy. Dziwne, jak wygląda miasto, kiedy oglądamy jedynie jego światła.

Skręciłem za róg w Fallbrook Street, wyszedłem z mgły – i zamarłem. Znalazłem się w zupełnie obcej części miasta. Po drugiej stronie stał McDonald, zwieńczony wielkim łukiem w zieloną kratę. Pewnie jakaś szkocka promocja. Dziwne. Zauważyłem go, ale nie zarejestrowałem, bo za bardzo zajmowały mnie myśli o Rowenie. Zastanawiałem się też, czy istnieje jakikolwiek sposób pozwalający jej wyjaśnić, co się stało, tak by nie uznała mnie za kompletnego durnia. Nie istniał. Wiedziałem, że muszę do niej wrócić i wyznać, że z mojej winy zabłądziliśmy. Myślałem o tym z równym entuzjazmem, jak o kontrolnej wizycie u dentysty.

Przynajmniej kiedy wróciłem biegiem na poprzednią ulicę, zdyszany i spocony, mgła prawie się już rozpłynęła. Rowena wciąż czekała w miejscu, w którym ją zostawiłem; zwrócona do mnie plecami oglądała wystawę sklepu ze zwierzętami. Przebiegłem przez ulicę i klepnąłem Rowenę w ramię.

– Przepraszam – powiedziałem. – Chyba jednak powinniśmy byli posłuchać Teda. Nieczęsto słyszysz coś podobnego, prawda?

A ona się odwróciła.

Kiedy byłem dzieckiem, to znaczy naprawdę małym dzieckiem, jeszcze w Nowym Jorku, nim przenieśliśmy się do Greenville, nawet zanim urodziła się Jenny, pamiętam, że poszedłem z mamą do domu towarowego Macy. Mama robiła tam zakupy gwiazdkowe i mógłbym przysiąc, że jedynie na moment straciłem ją z oczu. Miała na sobie niebieski płaszcz. Wędrowałem za nią po całym sklepie, aż w końcu zrobiło się tak tłoczno, że zacząłem się bać i złapałem ją za rękę. A ona spojrzała w dół…

I to nie była moja mama, tylko jakaś kobieta, której nigdy w życiu nie widziałem, ubrana w podobny niebieski płaszcz i tak samo uczesana. Rozpłakałem się. Zabrali mnie do jakiegoś biura, poczęstowali colą i znaleźli moją mamę, i wszystko skończyło się szczęśliwie. Ale nigdy nie zapomniałem tej chwili zagubienia, gdy spodziewamy się ujrzeć jedną osobę, a widzimy inną.

Tak właśnie czułem się w tym momencie, bo to nie Rowena przede mną stała. Owszem, wyglądała jak ona, tak jak mogłaby wyglądać jej siostra, i była podobnie ubrana. Miała nawet czarną bejsbolówkę, dokładnie taką jak Rowena.

Ale Rowena zawsze szczyciła się długimi, jasnymi włosami. Często powtarzała, że chce, by rosły jak najdłuższe, i nigdy ich nie obcinała.

Ta dziewczyna była ostrzyżona, i to bardzo krótko, i wcale nie wyglądała jak Rowena. Nie dokładnie. Nie z bliska. Rowena ma niebieskie oczy, ta dziewczyna miała oczy piwne. Była wysoką panną w brązowym płaszczu i czarnej bejsbolówce, oglądającą szczeniaki na wystawie sklepu ze zwierzętami. Zupełnie zgłupiałem. Cofnąłem się o krok.

– Przepraszam – mruknąłem. – Wziąłem cię za kogoś innego.

Patrzyła na mnie, jakbym właśnie wylazł z kanału, w masce hokejowej i z piłą łańcuchową w ręku. Nie odpowiedziała.

– Posłuchaj, naprawdę mi przykro – dodałem.