InterŚwiat istnieje po to, by zachować równowagę. Jesteśmy grupą partyzancką, a nasz przeciwnik dysponuje ogromną przewagą sił i środków. Nie możemy bezpośrednio stawić czoła żadnej ze stron, bo nigdy nie zdołalibyśmy wygrać. A zresztą wcale tego nie pragniemy. Możemy być jednak szczyptą cukru w baku samochodu, gumą do żucia na siedzeniu, gwoździem, bez którego zawaliło się królestwo.
Chronimy altiwersum. Utrzymujemy równowagę. To nasz ceclass="underline" panować nad prądami nauki i magii i, gdzie tylko możemy, pilnować, by łączyły się ze sobą.
Wy, rekruci, ukończyliście pierwszy stopień szkolenia podstawowego. Gratuluję wam. Dobra robota. Jutro zostaniecie podzieleni na mniejsze zespoły, które wyruszą z misjami szkoleniowymi. Będą one identyczne jak prawdziwe operacje w terenie, tyle że, co oczywiste, nie zagrozi wam żadne prawdziwe niebezpieczeństwo. Odwiedzicie Ziemie przyjazne bądź neutralne, a cel misji będzie osiągalny, czasem nawet z łatwością, w narzuconych ramach czasowych. Macie dwadzieścia cztery godziny na to, by ukończyć misje i wrócić do bazy.
W skład każdego zespołu wejdzie czwórka rekrutów i jeden bardziej doświadczony agent, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Co, dodam szybko, nie nastąpi…
Po wszystkim usiadłem w stołówce obok Jerzego. – Tęsknisz czasem za domem? – spytałem.
– Czemu miałbym tęsknić? – spytał zaskoczony. – Gdybym tu nie trafił, nie zostałbym w gnieździe rodzinnym, tylko bym nie żył. InterŚwiatowi zawdzięczam życie.
– Słuszna uwaga – mruknąłem z zazdrością; ja cały czas tęskniłem i czasami uczuciu temu towarzyszył autentyczny ból, który uruchamiał biosensory i dziwił medyków. Oczywiście nie przyznałbym się do tego głośno. Szybko zmieniłem temat. – Zastanawiam się, czy podczas ćwiczeń znajdziemy się w tym samym zespole.
– Po cóż na próżno spekulować i dywagować? – usłyszałem łagodny głos za naszymi plecami. – Kiedy zwykła perambulacja do tablicy ogłoszeń na samym krańcu korytarza pozwala osiągnąć całkowite i pełne oświecenie co do faktów. – Jai skłonił głowę, uśmiechnął się i odszedł.
– Czy on powiedział, że wywiesili już przydziały? – spytał Jerzy.
– Chyba tak – odparłem i zaczęliśmy ścigać się korytarzem do tablicy, wokół której zgromadził się już tłumek rekrutów, przepisujących do notesów ważne informacje i pokrzykujących między sobą: „Raju, jestem z Joliette! Lepiej weźcie czosnek", „Hej, Jijoo, jesteśmy jutro w tej samej grupie!".
Jerzy odchylił w tył głowę i zapiał.
– Jestem w grupie Starego! – wykrzyknął.
Istotnie, Stary we własnej osobie zabierał w teren czwórkę rekrutów. Zazdrościłem mu, ale poczułem też ulgę, że nie padło na mnie; Stary nadal czasami mnie przerażał. J/O też był w zespole Starego, podobnie J'r'ohoho. Ten centaur dał nam w zeszłym tygodniu jasno do zrozumienia, że jeśli jeszcze raz usłyszy od kogoś z nas wzmianki o końskim śmiechu, ozdobi nam twarze odciskiem podkowy. Oceniałem, że Stary wybrał do swojego zespołu najbardziej obiecujących kandydatów. Nie zdziwiło mnie, że nie znalazłem się w ich gronie, i nie miałem do niego pretensji.
Naszym doświadczonym opiekunem okazał się Jai, enigmatyczny i, jak raz sam się opisał, makaronizujący.
– To znaczy, że używa mnóstwa obcych słów – wyjaśnił J/O, który ma w głowie dostęp do mnóstwa słowników.
Grupa składała się ze mnie, z wielkiego jak byk Josefa, ze skrzydlatej Jo, która od tamtego dnia na skałach nie odezwała się do mnie ani słowem, ale też nie udawała już, że mnie ignoruje, oraz z Jakon, wilczej dziewczyny. Istniały gorsze zespoły, do których mógłbym trafić.
Zadźwięczał dzwonek i pomaszerowaliśmy na zajęcia laboratoryjne z praktycznego cudotwórstwa.
Budzik zadzwonił pół godziny przed świtem, wyrywając mnie z niespokojnego snu, w którym wraz z rodziną z jakiegoś sennego powodu spakowaliśmy się i przeprowadziliśmy Pomiędzy. Dla odmiany próbowałem wspiąć się na piętro po schodach, które zamieniły się w rycinę M.C. Eschera oraz słuchałem wykładu mamy o tym, że jeśli będę dostawał złe stopnie, mogą mnie pożreć demony. Mama wyglądała jak obraz Picassa z obojgiem oczu po jednej stronie nosa. Jenny zamieniła się w dziewczynę-wilka, a Lejek stał się prawdziwym lejkiem, mieszkającym na dnie morza. Ucieszyłem się, kiedy wstałem z łóżka.
Ustawiliśmy się w kolejce po owsiankę – prócz mięsożernych wersji mnie, które dostały mielone mięso żubra, gotowane bądź, w przypadku Jakon, surowe. Następnie zabraliśmy sprzęt i ustawiliśmy się w pięcioosobowych grupach na placu apelowym.
Kilka pierwszych grup wyprawiono już w drogę i zniknęły Pomiędzy, kiedy z gabinetu Starego wybiegła asystentka i zawołała go. Stali niedaleko nas.
– Nie mogą? – usłyszałem. – Teraz? Cóż, nic na to nie poradzimy. Kiedy góra wzywa i tak dalej. Powiedz im, że się zjawię.
Odwrócił się do Jaia.
– Możesz zabrać dodatkową osobę, prawda?
Jai przytaknął. W ręce trzymał zapieczętowane rozkazy dotyczące naszej misji.
Stary wrócił do swojego zespołu i przekazał im wieści. Następnie zaczął wskazywać różne miejsca na placu.
Czekałem niecierpliwie. Miałem nadzieję, że trafi do nas Jerzy.
Zamiast tego ujrzałem J/O.
– Cześć, nowy zespole – rzekł. – Jestem gotów do drogi. Idący na śmierć i tak dalej.
– Nie mów tak, nawet żartem – uciął Jai. Poklepał mnie po ramieniu. Miałem być Wędrowcem naszej grupy. – Zainicjuj ekskursję międzywymiarową.
– Co? – zapytała Jo.
Jai uśmiechnął się.
– Zabieraj nas stąd – przetłumaczył.
Odetchnąłem głęboko, otworzyłem w umyśle drzwi do krainy obłędu i pomaszerowaliśmy tam gęsiego. Pomiędzy było zimne, smakowało jak dym drzewny i wanilią. Wędrowałem.
Rozdział 11
Od czasu tamtego pierwszego, przerażającego skoku kilkanaście razy odwiedzałem Pomiędzy: podczas podstawowego szkolenia szlifowałem zdolność znajdowania różnych punktów wejścia i wyjścia, uczyłem się, na jakie powierzchnie lepiej nie wchodzić (duże, fioletowe dyski, szybujące w powietrzu niczym latające talerze wielkości samochodów, wydawały się łatwym środkiem transportu; wystarczyło jednak postawić na nich stopę, a wsysały człowieka niczym wygłodniałe bagno) i jak rozpoznawać mudlufy oraz inne niebezpieczeństwa. Nadal nie lubiłem tego miejsca. Było zbyt niezwykłe, zbyt niestabilne. Podczas jednej z wielu lekcji przetrwania instruktorka opisała nawigację Pomiędzy jako „intuicyjne narzucanie porządku liniowego w nierozwiniętym ugięciu fraktalnym". Zauważyłem, że bardziej przypomina mi to próby odnalezienia drogi wewnątrz olbrzymiej lampy z przelewającymi się kolorami. Odparła, że to mniej więcej to samo.
Lecz, wierzcie lub nie, istniały sposoby, by się przez nie przedostać i dotrzeć tam, gdzie zamierzamy. Nie były łatwe, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto miał problemy z trafieniem do sklepu na siatce dwuwymiarowej, takiej jak powierzchnia Ziemi. Nikt nie wie dokładnie, ile wymiarów obejmuje Pomiędzy – najlepsze mózgi InterŚwiata ustaliły, że jest ich co najmniej dwanaście, a być może w najróżniejszych subatomowych szczelinach i zakamarkach kryje się kolejnych pięć czy sześć. Pełno tam było hiperboloid, wstęg Moebiusa, butelek Kleina… tak zwanych brył nieuklidesowych. Człowiek czuł się jak uwięziony wewnątrz najgorszego koszmaru Einsteina. Poruszanie się Pomiędzy to nie tylko kwestia spojrzenia na kompas i rzucenia: „Tędy". Nie ma tam czterech kierunków czy ośmiu, czy nawet szesnastu. Istnieje nieskończona liczba możliwych dróg – i ich znalezienie wymaga skupienia i koncentracji, jak wypatrzenie ukrytych Indian na obrazku przedstawiającym las. Co więcej, wymaga też wyobraźni.