Kiedy przeszliśmy przez portal (tym razem wyglądał jak sklepowe obrotowe drzwi, tyle że z tkwiącymi w nich wielobarwnymi witrażami), zatrzymaliśmy się na jednej ze ścian olbrzymiego dwunastościanu, czekając, aż Jai otworzy zapieczętowane rozkazy. Wyjął kartkę i upuścił kopertę (która natychmiast rozpostarła skrzydła i odleciała; śmiecenie Pomiędzy nie jest rzeczą łatwą). Rozłożył kartkę i w milczeniu przebiegł wzrokiem.
– Mamy podążyć pod następujące współrzędne – odczytał. – To jeden ze światów neutralnych konfederacji Lorimare. Na miejscu musimy znaleźć trzy sygnalizatory, rozmieszczone w promieniu kilometra od miejsca wyjścia.
Wziąłem kartkę i przyjrzałem jej się. Same współrzędne mówiły już coś o celu naszej wyprawy. Jeśli wyobrazicie sobie Łuk – to, co nazywamy altiwersum – jako krzywą, grubą pośrodku i coraz cieńszą na końcach, ta szczególna Ziemia leżała prawie dokładnie w centrum krzywizny, w jej najgrubszym miejscu. Światy na końcach obu ramion są albo całkowicie magiczne, albo też całkowicie techniczne. Lecz w pobliżu centrum linia demarkacyjna zaczyna się rozmazywać. Na ramionach imperia Binarium i RUN władają milionami Ziem, otwarcie, bez żadnych protestów. Lecz bliżej środka z obu stron ich żelazny uścisk zaczyna nieco słabnąć. Na owych Ziemiach jedna bądź druga potęga rządzi zza kulis, posługując się figurantami takimi jak Iluminaci bądź technokraci. Istnieją także światy, których cywilizacja opiera się na nauce bądź czarach, lecz które nie zostały jeszcze wchłonięte przez naszych wrogów. Zaliczała się do nich moja Ziemia – leżąca nieco bliżej ramienia nauki niż magii. Świat, do którego zmierzaliśmy, był położony jeszcze bliżej środka Łuku – szala cywilizacyjna bardzo wcześnie przechyliła się na nim w stronę nauki, lecz równie dobrze mogła odchylić się w drugą, w kierunku magii.
Jai wskazał mnie ręką.
– Proszę, odeskortuj nas do naszego autentycznego celu, Wędrowcze.
Przytaknąłem, powtórzyłem w myślach współrzędne i pozwoliłem im się prowadzić, tu i tam, niczym psychicznej różdżce. Namierzyłem wybrany węzeł wyjściowy – pulsujący, kraciasty pierścień po drugiej stronie czegoś, co przypominało pole rozwijających się makaronowych wstążek. Kolejno zeskoczyliśmy z dwunastościanu na wielki, węźlasty cyprysowy korzeń, unoszący się w łagodnym, złocistym blasku. Już miałem zabrać ich stamtąd do stożka, gdy nagle tuż obok mojej głowy coś szybko przemknęło, pozostawiając za sobą wielobarwny ślad.
– Mudluf! – krzyknęła Jokan. – Kryć się!
Jak to Jokan, zignorowała własne polecenie i skuliła się przy ziemi, napinając mięśnie. Warknęła groźnie, rozglądając się po chaotycznym otoczeniu.
Jo, Jai i Josef poszli w jej ślady. J/O przykucnął, uniósł rękę z laserem i poruszył celowniczym okiem, próbując namierzyć zagrożenie. Zareagował ze zdumieniem, kiedy wskoczyłem mu na linię ognia.
– Stój! – krzyknąłem. – Nie strzelaj! To mój przyjaciel!
Pozostali spojrzeli na mnie, zaskoczeni.
– To mudluf. – Tym razem Jai zrezygnował ze swych ulubionych, skomplikowanych słów; zrozumiałe, biorąc pod uwagę zagrożenie. – One wszystkie są niebezpieczne.
J/O próbował manewrować wokół mnie, żeby strzelić w Tęczka. Przesunąłem się równocześnie z nim. Tymczasem Tęczek wyglądał mi niespokojnie znad ramienia.
– To pomiędzowiec, o którym wam opowiadałem – wyjaśniłem. – Ten, który… – Umilkłem, za późno pojmując, że niemądrze byłoby wspominać o tym, co spotkało Jaya. – Który… ocalił mi życie – dokończyłem nieco niezręcznie. – Wierzcie mi, nie zrobi wam krzywdy.
Moi towarzysze zdecydowanie nie wyglądali na przekonanych, lecz powoli wyłonili się ze swoich kryjówek. Tęczek cały czas rozsądnie trzymał się za moimi plecami. Przemówiłem kojąco z nadzieją, że zdołam go wywabić.
– Cześć, mały, co słychać? Dobrze cię znów widzieć. Chodź, poznaj całą bandę, i tak dalej.
Odrobinę się ośmielił, ale nadal trzymał się blisko mnie. Jego ciało pulsowało niespokojnymi kolorami, głównie akwamarynem z turkusowymi żyłkami.
– Jesteśmy już niemal przy portalu. Tęczek nie opuści Pomiędzy.
Nie wspomniałem, że wraz z Jayem po raz pierwszy spotkaliśmy go w świecie granicznym, mającym pewne cechy Pomiędzy, lecz generalnie znacznie bliższym normalnej rzeczywistości. Miałem nadzieję, że Tęczek nie zechce – nie zdoła – do końca opuścić Pomiędzy. W końcu był mudlufem, multiwymiarową dynamiczno-labilną formą życia, co oznaczało, że zapewne nie mógłby ograniczyć się do zaledwie czterech rozmiarów płaszczyzn ziemskich. Przypominałoby to próby wepchnięcia olbrzymiej ośmiornicy do pudełka po butach. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
– No dobrze – rzekł z wahaniem Jai. Wraz z pozostałymi zebrali się wokół mnie, choć nikt nie zbliżał się do Tęczka.
– Dokąd teraz? – spytał Josef.
– Tędy. – Wskazałem kraciasty obwarzanek.
Jai skoczył i zanurkował w sam środek. Reszta poszła w jego ślady, aż w końcu pozostałem tylko ja.
Odwróciłem się do Tęczka. Bańkowaty stwór unosił się obok mnie, migając z nadzieją błękitami i zieleniami.
– Przykro mi, mały, ale mam coś do załatwienia w prawdziwym świecie. Może zobaczymy się w drodze powrotnej.
Szczerze mówiąc, poważnie w to wątpiłem. W końcu jakie były szanse, że spotkam się z nim ponownie w niepoznawalnym, niemożliwym do ogarnięcia ogromie Pomiędzy? Praktycznie zerowe…
Co oznaczało, że w jakiś sposób mnie wytropił.
Myśl ta jednocześnie wzruszyła mnie i wzbudziła obawę. Podczas nauki ani razu nie natknąłem się na nic, co wskazywałoby, że mudlufy są w stanie wyczuć ludzi i ich odnaleźć, nie mówiąc już o polubieniu – lecz biorąc pod uwagę fakt, że całość naszej wiedzy na ich temat pozostawiłaby sporo luzu nawet w pępku wirusa grypy, nie było w tym nic dziwnego.
Mimo wszystko poczułem sympatię do malucha. Miałem nadzieję, że zostanie i zaczeka na nas.
– Pa, Tęczku – powiedziałem.
Przeskoczyłem przez obwarzanek…
I prześliznąłem się przez portal, który za moimi plecami skurczył się i zniknął. Lecz w ostatniej chwili przez otwór przecisnął się mały ściśnięty balonik, podobny do mydlanej bańki, i powiększając się szybko do rozmiarów Tęczka, pomknął ku mnie. Z początku go nie zauważyłem, bo, jak to czasem bywało – wciąż nie opanowałem tego uczucia – mój żołądek opuścił resztę wnętrzności, ogłaszając bunt, do którego stłumienia potrzebowałem mniej więcej minuty. Potem moje uszy wewnętrzne wynegocjowały dodatkowy traktat i zdołałem wstać, lekko chwiejąc się na nogach, i rozejrzeć się wokół.
Tuż przed tym, nim dostrzegłem Tęczka, zauważyłem wyraz twarzy moich towarzyszy.
– Mówiłeś, że nie opuści Pomiędzy – rzuciła oskarżycielsko Jo.
Wzruszyłem ramionami. Tymczasem Tęczek zajął swą zwykłą pozycję, tuż nad moim lewym ramieniem.
– Co mogę powiedzieć? Nie mam pojęcia, jak się go pozbyć. Jeśli ktoś ma jakieś sugestie, jestem otwarty na propozycje.
Nikt ich nie miał. Jai uznał, że lepiej będzie skupić się na czekającym nas zadaniu, czyli odnalezieniu pierwszego sygnalizatora. Miałem właśnie ostrzec Tęczka, żeby się zachowywał, lecz gdy się rozejrzałem, słowa zamarły mi na ustach.
Widok był naprawdę imponujący. Staliśmy na dachu, spoglądając na miasto przypominające okładkę starego magazynu fantastycznego. Wysokie, smukłe wieże, wdzięczne niczym meczety, wyrastały wokół nas z majestatem nowojorskich drapaczy chmur. Łączyły je lekkie pomosty i przejrzyste, szklane rury. Pojazdy powietrzne – dwuosobowe, błyszczące wehikuły w kształcie łez – wzlatywały ze specjalnych lądowisk, przemykając w czystym powietrzu.