Выбрать главу

Żadne z nas nie mogło zbyt długo podziwiać widoków – ten świat nie wyglądał szczególnie niebezpiecznie, ale podobnie jest z kolorowym, pasiastym wężem koralowym, nim nas ugryzie. Jakiś metr od nas z dachu wyrastał okrągły kiosk z błyszczącego metalu, ozdobiony secesyjnymi wirnikami. Znak na drzwiach głosił szyb windy – dzięki Bogu na tej Ziemi posługiwano się rozpoznawalną formą angielskiego. Lecz przesuwne drzwi były zamknięte, choć nie dostrzegliśmy ani śladu zamka.

– Pozwólcie. – J/O wycelował ręką z laserem w styk drzwi i kiosku. – Patrzcie, zaraz go rozwalę.

– Czy twoje maniery całkiem się zdematerializowały? – spytał Jai. – Jesteśmy gośćmi w tym miejscu. Bezsensowne niszczenie osobistej własności stanowiłoby jedynie akt bezpodstawnego wandalizmu.

Zamknął oczy i dotknął drzwi, które rozsunęły się powoli. W środku nie dostrzegłem ani śladu windy, ale ze ściany po drugiej stronie sterczały metalowe uchwyty. Zaczęliśmy schodzić kolejno, pokonując piętra. J/O cały czas marudził, że nigdy nie pozwalamy mu użyć ręcznego lasera. Tęczek trzymał się blisko, wisząc nad naszymi głowami w szybie. Raz zanadto zbliżył się do Jokan i na jej ostrzegawcze, wilcze warknięcie skoczył w górę na dobre pięć metrów. Odkryłem, że się zastanawiam, jak coś tak bezbronnego mogło przetrwać Pomiędzy.

Kiedy schodziliśmy, Jai wyjął z kieszeni urządzenie wielkości i kształtu naparstka i położył na dłoni. Po chwili zaczęło unosić się w powietrzu. Mała dioda rozbłysła i migała miarowo, wskazując przed siebie.

– Lokalizator aktywowany – oznajmił. – Poszukiwany obiekt rezyduje na przedpreultymatywnym poziomie tej rezydencji.

– Czy naprawdę coś by ci się stało, gdybyś za każdym razem, gdy coś mówisz, ściął choćby parę sylab? – Jo z irytacją poruszyła skrzydłami.

– Właśnie – dodał J/O. – Mam najnowszy chip Merriama-Webstera – dwadzieścia tera różnych słowników, tezaurusów, leksykonów i tak dalej, obejmujących słownictwo z ponad sześćdziesięciu płaszczyzn rzeczywistości. A jednak część twoich tekstów wciąż do mnie nie trafia.

Jai jedynie się uśmiechnął.

– Po co komu bogate słownictwo, jeśli go nie używa?

Drzwi windy otwarły się i znaleźliśmy się w laboratorium, tak wypolerowanym i modernistycznym, że doktor Frankenstein na jego widok rozpłakałby się z zazdrości. Podobnie jak miasto, pomieszczenie wyglądało, jakby powstało w latach pięćdziesiątych, a potem przeskoczyło kilka dziesięcioleci i wylądowało wprost w dwudziestym pierwszym wieku. Rzędy lamp zamontowanych na wysokim sklepieniu oświetlały wszystko ostrym, bezlitosnym blaskiem. Wzdłuż jednej ze ścian ustawiono błyszczące rzędy komputerów, kryjących potężne rolki taśmy magnetycznej. Były tam kondensatory, elektrody, z których od czasu do czasu z trzaskiem strzelały iskry, potężne zamrażarki i inne urządzenia, których nie rozpoznałem.

O dziwo, choć większość sprzętu działała, w środku nie zastaliśmy nikogo. Jakon wspomniała o tym. Jai wzruszył ramionami.

– Widać mamy szczęście.

Zaczął przesuwać wokół palcem w ślad za pomrukiwaniem naparstka, aż w końcu światełka utworzyły prostą, wąską linię.

– Tutaj. – Wskazał ręką.

„Tutaj" oznaczało serię półek jakieś siedem metrów nad ziemią, w dwóch trzecich wysokości laboratorium.

– Ja to załatwię.

Jo wystąpiła naprzód, rozłożyła skrzydła – starannie unikając iskrzącego generatora Vandegraafa – i uniosła się w powietrze. Wznosiła się łagodnie w blasku białych, anielskich piór i patrząc na nią, pomyślałem, że Ziemia, z której pochodzi, musi najbardziej w całym altiwersum przypominać niebo.

Jo zatrzymała się, zawisła obok półki i sięgnęła za stojące na niej przedmioty. Tęczka wyraźnie zafascynowała jej zdolność latania, lecz ostrożność wygrała z ciekawością, toteż jedynie unosił się metr czy dwa dalej, obserwując wszystko. Jo zdjęła z półki mały wihajster, który zdaje się błyskał, choć nie miałem pewności – rozbłyski były na granicy ultrafioletu, na samym krańcu widma widzialnego pasma. Z jakiegoś powodu budziły we mnie niepokój, więc odwróciłem wzrok i ponad konsolą i monitorem wyjrzałem przez okno.

Coś mi się tu nie podobało, ale nie umiałem określić co…

Laboratorium leżało trzy piętra poniżej szczytu wieży i z okna było widać niemal całe miasto. Usłyszałem szelest skrzydeł Jo lądującej za moimi plecami i niepokój, który wyczuwałem z tyłu głowy, zaczął narastać. Wręczyła sygnalizator Jaiowi.

– Jeden z głowy, zostały jeszcze dwa – powiedziała Jokan. Czy raczej na wpół powiedziała, na wpół wywarczała.

– W tym ćwiczeniu musi się kryć coś więcej – zagrzmiał Josef. W jego głosie dźwięczała nutka zawodu.

A ja chciałem rzec: „Kryje się, kryje… więc zachowajcie ostrożność", ale nie wiedziałem, dlaczego pragnę to powiedzieć. A potem ujrzałem, jak jeden z owych smukłych pojazdów powietrznych przemyka obok okna, i zrozumiałem.

Było już jednak za późno.

Obróciłem się błyskawicznie do pozostałych.

– To pułapka – zdołałem wykrztusić i nie powiedziałem już nic więcej, bo wtedy wszystko się…

…zmieniło.

Wyglądało to jak fala, której źródłem był sygnalizator w dłoni Jo – fala rozchodząca się na wszystkie strony, zalewająca wszystko po drodze – w tym nas. Poczułem jedynie chłód i dezorientację, żadnemu z moich towarzyszy także nic się nie stało.

Lecz wszystkiemu innemu owszem. Rozszerzająca się przejrzysta fala przemknęła po wyposażeniu i sprzętach naukowych, odmieniając je. Bezlitosny, fluorescencyjny blask ustąpił miejsca migotliwemu, żółtemu światłu świec. Monitor pokazujący obraz z kamer przemysłowych zamigotał i zamienił się w kryształową kulę. Rząd chemikaliów i roztworów w szklanych retortach i probówkach stał się dębową szafą z glinianymi dzbankami i fiolkami pełnymi najróżniejszych proszków, soli i eliksirów. Komora ochronna na materiały toksyczne i promieniotwórcze zmieniła się w krąg złotych cegieł wbudowanych w posadzkę i oznaczonych ochronnymi symbolami kabalistycznymi. Fala – w istocie będąca rozszerzającym się bąblem, w którego środku się znajdowaliśmy – rozrastając się, jednocześnie przyśpieszała i po paru sekundach futurystyczne laboratorium przeistoczyło się w sanktuarium czarnoksiężnika.

A zmiana bynajmniej się na tym nie zakończyła. Wyglądając przez okno, widziałem falę rozchodzącą się po mieście na wszystkie strony, niczym fala uderzeniowa po wybuchu jądrowym. Secesyjne wieżowce i iglice falowały, stając się gotyckimi wieżami z kamienia. Pomosty i szklane rury między budynkami zniknęły, a statki powietrzne zmieniły się w skrzydlate stwory podobne do smoków, dźwigające na grzbietach pasażerów.

Wystarczyła niecała minuta, by błyszczące miasto science fiction stało się średniowiecznym grodem z zamkiem pośrodku. My sami przebywaliśmy w najwyższej wieży. Nawet w oknie, przez które wyglądałem, tkwiła teraz nierówna szyba, osłonięta ukośną, żelazną kratą. Wszystko się zmieniło.

Nie, pomyślałem wtedy, nie zmieniło. Nie można zmienić tego, co istnieje, a to zawsze był świat rządzony przez magię, nie naukę. Moja podświadomość dostrzegła to w chwili, gdy Jo wzleciała po nadajnik. Jej skrzydła były stanowczo za małe, by udźwignąć ciało wyłącznie dzięki sile nośnej i zmianom ciśnienia powietrza. Lud Jo wyewoluował w świecie, w którym magia tkwiła w samym powietrzu. Umiała latać tylko w obecności podobnych nieziemskich mocy.