Выбрать главу

Na przykład tutaj.

– Wracajcie na dach! – krzyknąłem i odwróciłem się do windy, tylko po to, by ujrzeć wąską klatkę schodową, pełną strażników celujących w nas włóczniami, mieczami i kuszami.

W duchu zwymyślałem się od najgorszych kretynów. Nic dziwnego, że nigdzie, prócz kabin odległych pojazdów powietrznych, nie dostrzegliśmy ludzi. Nic dziwnego, że całe miasto błyszczało nowością. Rzucono na nie urok, przeznaczony wyłącznie dla nas; zaklęcie widzenia, które nakazywało oczom i umysłowi postrzegać jedynie fałszywe pozory. Dotykając sygnalizatora – czy raczej udającego go talizmanu – zdjęliśmy czar i daliśmy znać agentom RUN, że tkwimy bezpiecznie w potrzasku.

Nic dziwnego, że tak łatwo nam szło!

Tęczek unosił się niespokojnie nade mną i moimi towarzyszami. Tymczasem zbrojni rozstąpili się, przepuszczając dwóch ludzi, których miałem nadzieję nie oglądać już nigdy więcej – Scarabusa, pierwowzór Człowieka Ilustrowanego, i Neville'a, chodzącego, mówiącego człowieka galaretę, podobnego do tego, którego model dostałem kiedyś na Gwiazdkę. Zeszli po schodach i zatrzymali się po obu stronach wejścia. Wyraźnie na kogoś czekali i bez trudu odgadłem na kogo.

Nagle zaszeleściły jedwabne szaty i z ciemności na schodach wyłoniła się postać w płaszczu. Wstąpiła w krąg migotliwego światła, odrzuciła kaptur i zmierzyła nas wzrokiem. Na mój widok uśmiechnęła się szeroko.

– I znów się spotykamy, Joeyu Harkerze – powiedziała pani Indygo. – Cóż za cudowna niespodzianka. I proszę! Tym razem przyprowadziłeś przyjaciół.

Rozdział 12

– Chowajcie się za mnie! – krzyknął Jai, dowodząc, że w razie konieczności potrafi wyrazić dokładnie to, co chce.

Unosił się jakieś piętnaście centymetrów nad podłogą. Podniósł obie ręce i przed nami wyrosło coś przypominającego wielki, przezroczysty parasol. Jai wyjaśniał mi kiedyś, że jego zdolności psychokinetyczne nie zależą ani od magii, ani od nauki, choć w światach magicznych są silniejsze. Twierdził, że to umiejętności duchowe. Nieważne. Miałem tylko nadzieję, że zdołają powstrzymać panią Indygo.

Deszcz bełtów z kusz zasypał naszą tarczę, zwolnił w powietrzu i runął bezwładnie na ziemię.

Pani Indygo skinęła ręką i nad jej dłonią rozbłysła kulka zjadliwie zielonego ognia. Uniosła ją do ust i dmuchnęła. Kula pomknęła w stronę parasolowej tarczy Jaia. Kiedy w nią uderzyła, eksplodowała w lepki, szkarłatny płomień. Jai wyglądał, jakby zaciskał zęby; zaczął się pocić, a potem powoli drżeć. Z coraz większym wysiłkiem utrzymywał osłonę.

I nagle z głośnym pstryknięciem tarcza zniknęła w rozbłysku szkarłatnego ognia. Jai runął na ziemię.

Usłyszałem groźny warkot. Josef podniósł Jakon, dziewczynę-wilka, i cisnął nią, niemal wtoczył po schodach. Wyglądało to jak jedna z gier, w które graliśmy w bazie, tyle że tym razem wszystko działo się naprawdę. Jakon przeturlała się zręcznie niczym gimnastyczka, roztrącając tuzin łuczników. Potem skoczyła ze schodów na Neville'a. Chyba spodziewała się go wywrócić, gdy jednak dotknęła galaretowatego ciała, zastygła, jak ktoś sparaliżowany jadem meduzy. Neville podniósł ją niczym dziecięcą zabawkę, raz potrząsnął i upuścił. Nie poruszyła się więcej.

Josef sapnął i rzucił się na Neville'a. Przypominało to atak czołgu, lecz człowiek-galareta w ogóle się nie przejął. Josef wbił pięść głęboko w wielki brzuch Neville'a. Ten jednak tylko rozciągnął się jak w zwolnionym tempie.

Człowiek galareta zaśmiał się głośno, zgrzytliwie, bulgotliwie.

– Posyłają przeciw nam dzieci – rzekł, a potem wyciągnął rękę.

Galaretowate ciało wystrzeliło naprzód, oblepiając twarz Josefa. Widziałem, jak walczy, próbując złapać oddech, jak wybałusza oczy. Później także runął na ziemię.

Jo z trzepotem skrzydeł wzleciała aż pod powałę. Trzymała się najdalszego kąta, poza zasięgiem strzał.

Pani Indygo pstryknęła palcami, Scarabus ukląkł u jej stóp. Dotknęła palcem obrazka wijącego mu się na kręgosłupie. Przedstawiał smoka.

Nagle Scarabus zniknął – na jego miejscu siedział olbrzymi, syczący gad ze skrzydłami i szponiastymi łapami, wyrastającymi z upiornego, wężowego ciała. Wzleciał w górę i owinął się wokół belek, poruszając się błyskawicznie w stronę Jo, która cofnęła się pod ścianę, przerażona.

Niemal od niechcenia oplótł ją i uderzył o mur, po czym cofnął się na ziemię, niosąc ze sobą nieprzytomną dziewczynę.

Kiedy raz jeszcze zwinął się na posadzce, otrząsnął się i z powrotem zamienił w Scarabusa. Jo leżała na ziemi obok niego.

W komnacie zapadła cisza.

Bardzo chciałem coś zrobić, ale co? Nie miałem żadnych niezwykłych mocy ani zdolności, jak pozostali. Nie zabrałem też broni; nikt z nas nie był uzbrojony, prócz J/O, u którego broń stanowiła część ciała. Pamiętajcie, że to była misja szkoleniowa.

– Jakich uroczych masz przyjaciół – powiedziała pani Indygo. – I w dodatku to wszystko Wędrowcy. No, w pewnym sensie. Nikt z nich nie dorównuje tobie potęgą ani zdolnościami, ale po ugotowaniu i zamknięciu w butelkach każde zasili statek albo dwa, co?

Opowiedzenie tego wymaga czasu, w istocie jednak wszystko rozegrało się w ciągu paru sekund. Teraz zostaliśmy tylko ja i J/O. Owszem, miałem problemy z nieznośnym smarkaczem – przypuszczam, że w jego wieku też byłem taki – lecz w tej chwili zostaliśmy tylko on i ja. No i Tęczek, który skurczył się do rozmiarów kuli do kręgli i przybrał przerażony odcień przejrzystej szarości.

– Nie, raczej nie – odparł J/O na pytanie pani Indygo i wycelował w nią swym ręcznym laserem. Jego koniuszek rozjarzył się słabym, rubinowym blaskiem, poza tym jednak nic się nie stało.

Uznałem, że to nie najlepsza pora na przypomnienie, że poza pewnymi wyjątkami w czysto magicznych światach urządzenia techniczne przestają działać.

Słowo, które wypowiedział J/O, musiało pochodzić z jednego z jego programów słownikowych, bo z całą pewnością nie nauczył się go ode mnie.

A potem pani Indygo także wymówiła słowo, którego nie można znaleźć w żadnym słowniku. Lekko poruszyła dłonią i J/O stanął nieruchomo z bardzo niemądrą miną.

– Zabierzcie ich do lochu – poleciła żołnierzom – każde ma trafić do innej celi. I skujcie ich. – Podeszła do J/O. – Idź z tymi miłymi panami do celi, którą dla ciebie przygotowali i pomóż im się zakuć w kajdany. Kiedy już się rozgościsz, przyjdę cię odwiedzić.

Kiedy na nią spojrzał, wyglądał jak spaniel patrzący na boga. Na ten widok zrobiło mi się niedobrze, bo wiedziałem, że musiałem wyglądać tak samo, gdy Jay uratował mnie z tamtego pirackiego statku.

Ale wiecie, od czego było mi jeszcze bardziej niedobrze? Powiem wam. Oto odpowiedź: zostawili mnie na koniec, bo zupełnie się mną nie przejmowali. Każde z pozostałych stanowiło problem, który należało rozwiązać, albo irytującą przeszkodę do pokonania. Ja byłem błahostką… nie liczyłem się.

– A co ze mną? – spytałem.

– A, tak, mały Joey Harker. – Podeszła do mnie trochę za blisko. Czułem jej perfumy, dziwną mieszaninę zapachu róży i woni zgnilizny. – Idealnie wyczułeś stosowny moment. Miałam nadzieję, że złapię w naszą małą pułapkę Wędrowca pierwszej klasy, ale ciebie? To więcej niż mogłam liczyć. Flota RUN cię potrzebuje, i to bardzo. Właśnie rozpoczynamy potężną operację, a ty… Ty możesz zasilić całą armadę wojennych okrętów. Za godzinę odpływa szkuner pocztowy, zabierze cię. Oczywiście będziesz sparaliżowany. Scarabusie.

Wytatuowany człowiek skinął głową.

– Wszystko gotowe, pani.

– Doskonale – rzekła i rzuciła na mnie zaklęcie.