Выбрать главу

Przypuszczam, że miało mnie sparaliżować, ale nie potrafię tego powiedzieć na pewno, bo nim do mnie dotarło, Tęczek pomknął w dół i je przechwycił. Zaklęcie uderzyło go w snopie złocistych iskier i wyparowało w nicość.

Tęczek przybrał dokładnie taki odcień różu, jak puszyste ręczniki w łazience pani Indygo. Zastanawiałem się, czy miał to być mudlufowy dowcip.

Pani Indygo wyraźnie nie rozbawił. Spojrzała na swych siepaczy.

– Co to za stwór? Neville?

– Nigdy w życiu nie widziałem takiego – odparł człowiek galareta i cisnął w Tęczka wielką, zieloną wazą kanopską.

Dotknąwszy powierzchni ciała Tęczka, naczynie na moment zastygło w czasie i przestrzeni, a potem zniknęło bez śladu. Na przejrzystej skórze, jakże przypominającej mydlaną bańkę, zatańczyły pasma zieleni, złota i różu. Po sekundzie mudluf zbielał.

Przez chwilę wisiał w powietrzu, kołysząc się łagodnie, zupełnie jakby przyglądał się ludziom zebranym w pokoju i próbował podjąć jakąś decyzję. A potem śmignął ku mnie.

Przez moment dotykałem powierzchni Tęczka – zimnej, śliskiej i co dziwne, wcale nie obrzydliwej – i wtedy świat eksplodował.

Ujrzałem mnóstwo rzeczy jednocześnie, jakby nałożonych na siebie: panią Indygo i piwnicę; świat, na który rzucili pseudonaukowy urok; powalonych towarzyszy – tyle że wszystko to oglądałem pod wszelkimi możliwymi kątami, z góry, z dołu, z boków i od wewnątrz. Czułem się, jakbym widział to także w czasie – wszystkie przecięcia linii, które doprowadziły ich w to miejsce.

Potem zaś wśliznąłem się do świata, gdzie wszystko miało doskonały sens, było skupione, zwyczajne i dogłębnie logiczne, i na jakimś poziomie zrozumiałem, że znaleźliśmy się Pomiędzy. Tyle że to było Pomiędzy oglądane z punktu widzenia międzywymiarowej formy życia. Tak właśnie widział to miejsce Tęczek.

Nasze umysły się zetknęły i w głowie pojawiło mi się coraz silniejsze przeczucie co do tego, czym naprawdę jest Tęczek…

…i…

…runąłem na coś, co Pomiędzy odpowiada ziemi. W tym przypadku była to cieniutka warstwa miedzianego płynu, którą najwyraźniej utrzymywało w całości wyłącznie napięcie powierzchniowe. Na niebie rozpływało się stadko maleńkich, osobliwych powietrznych wirów.

Otoczenie przestało mieć głęboki sens, co przyjąłem z ogromną ulgą. Tęczek z powagą wisiał w powietrzu obok mnie, albo może Tęczek wielkości Vermontu znajdował się tysiąc mil dalej, połyskując ciepłym, dodającym otuchy odcieniem błękitu. Wypuścił z siebie nibynóżkę, delikatnie rozłożył ją w wachlarz koślawych palców, poruszył nimi ze smutkiem i wchłonął z powrotem w głąb kolistego ciała.

– Dzięki, że mnie stamtąd wyciągnąłeś – powiedziałem. – Ale muszę wrócić. Mają mój zespół.

Gdyby pozbawiony wszelkich cech zewnętrznych balonik mógł wzruszyć ramionami, to Tęczek właśnie by to zrobił.

Skupiłem się na współrzędnych bramy światów…

I nic się nie stało. Zupełnie jakby planeta przestała istnieć. Jakby współrzędne nie miały sensu.

Skupiłem się mocniej. Nic.

– Tęczku, gdzie my jesteśmy? Co się tam stało?

On jednak wyglądał tak, jakby moja osoba przestała go interesować. Zawirował, wskoczył w plamę niewyraźnej muzyki wygrywanej na wietrznych dzwonkach i zniknął.

– Tęczku! Tęczku! – wołałem, lecz mudluf odszedł na dobre.

Raz jeszcze spróbowałem dotrzeć do świata, do którego zabrałem mój zespół; bez skutku.

A potem z ciężkim sercem pomyślałem: jμ = 4μ i wróciłem do Bazy, z nadzieją, że zabiorę stamtąd posiłki i przynajmniej spróbujemy wyrwać moich towarzyszy ze szponów pani Indygo.

***

W Bazie roiło się od powracających ekip szkoleniowych, tryumfalnie niosących nadajniki. Zobaczyłem przejeżdżającego obok centaura J’r’hoho. Na jego grzbiecie siedział chłopak, który mógł być mną.

Podbiegłem do pierwszego dostrzeżonego oficera, kobiety, i opowiedziałem jej moją historię. Zbladła, zawołała kogoś i naradziła się z nim szybko.

Potem zabrała mnie do pomieszczenia za magazynami, służącego w Bazie za coś w rodzaju aresztu. Wyciągnęła przedmiot podobny do standardowych pistoletów policyjnych na Ziemi i kazała mi usiąść na plastikowym krzesełku ogrodowym, jedynym meblu w pomieszczeniu. Sama tymczasem stanęła przy drzwiach, celując we mnie.

– Jeśli spróbujesz Wędrować, rozwalę ci głowę – oznajmiła ostrym tonem.

Co gorsza, gdzieś pośród nieskończonych możliwych światów, w kamiennym lochu pod zamkową fosą siedział mój zespół, zakuty w kajdany, poraniony, sam.

Rozdział 13

Przyszli i zadawali mi pytania, a ja odpowiadałem na nie najlepiej jak umiałem. Trochę przypominało to odprawę, trochę przesłuchanie.

Było ich troje, dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Cała trójka była mną, tyle że starszymi mną.

I wciąż zadawali mi te same pytania.

– Dokąd ich zabrałeś? Jak uciekłeś? – I wciąż bez końca: – Gdzie oni są?

A ja opowiadałem o tym, jak sądziłem, że zabrałem grupę we właściwe miejsce. O tym, jak Tęczek, mały mudluf, wyciągnął mnie stamtąd. O tym, jak próbowałem wrócić i ich znaleźć, ale nie mogłem się tam dostać.

– Wiesz, że wysłaliśmy już na tę planetę niezależną grupę ratunkową? To zwykły techniczny świat, jak setki tysięcy pozostałych. Mówią, że twój zespół w ogóle tam nie dotarł. Nikt was nie widział.

– Może nas tam nie było? Wiem, że wyglądało to na miejsce, którego współrzędne dostałem. Wyglądało na świat techniczny, a potem się… zmieniło. I dopadli nas. Ale nie zrobiłem tego specjalnie, przysięgam.

Wypytywali mnie całymi godzinami, a potem odeszli, zamykając za sobą drzwi.

Nie miałem pojęcia, po co to zrobili. Mogłem przecież poWędrować – na planetach InterŚwiata wszędzie da się znaleźć potencjalne portale. Może to miał być symbol. Tak czy inaczej, nie chciałem nigdzie odchodzić.

***

Następnego ranka drzwi się otwarły i wyprowadzono mnie. Przez chwilę mrugałem, oślepiony światłem przenikającym przez kopułę.

Zabrali mnie do biura Starego. Wcześniej byłem tam tylko raz. Jego biurko zajmuje większą część pokoju, pokrywają je stosy infokronów, holosfer, parę kul do wróżenia, a nawet sterty cienkoplastu – Stary jest tradycjonalistą i lubi sporządzać notatki świetlnym piórem.

Wygląda jak człowiek po pięćdziesiątce, ale w istocie jest znacznie starszy, nawet jeśli liczyć tylko czas linearny. Przeżył niejedno i nie zawsze szczęśliwie; mimo odbudowy komórkowej jest nieźle poobijany. Jego lewe oko to nanokonstrukt; w głębi migają światełka, zielenie, fiolety, błękity. Po Bazie krążą legendy co do tego, co potrafi owo oko: wystrzeliwuje promienie laserowe i zaklęcia transfiguracji, odczytuje najgłębiej skrywane myśli, przenika przez ściany i tak dalej. Może i potrafi to wszystko, może nie. Wiem tylko, że kiedy Stary na ciebie patrzy, masz ochotę wyznać mu wszystko, co złego zrobiłeś w życiu, a do kompletu dołożyć parę wymyślonych występków.

Jego prawdziwe oko jest piwne, jak moje.

– Witaj, Joey – powiedział Stary.

– Nie zrobiłem tego specjalnie. Nie chciałem zabłądzić, proszę pana. Naprawdę. I próbowałem tam wrócić.

– Mam nadzieję, że nie zrobiłeś tego celowo – odparł cicho. – Wiesz… niektórzy mieli wątpliwości co do przyjęcia cię na szkolenie po śmierci Jaya. Powtarzałem im, że jesteś młody, surowy i zapalczywy, ale masz potencjał i możesz stać się jednym z najlepszych Wędrowców. I że w pewnym sensie zastępujesz Jaya, tak jak sobie tego życzył. Jeden za jednego. Ale teraz stawka się zmieniła. Jeden za sześciu… I cóż, koszt jest zbyt wysoki. Zabrałeś ich w niewłaściwe miejsce. Przez ciebie wpadli w pułapkę. I wygląda na to, że uciekłeś, ratując własną skórę.