Выбрать главу

Jo podniosła J/O i sfrunęła z nim na ziemię. Wziął szablę – niemal tak długą jak on sam – i skłonił się nisko przed Scarabusem.

Żołnierze zaśmiali się jeszcze głośniej – gdyby dało się umrzeć ze śmiechu, już byśmy zwyciężyli. Scarabus powiódł po nas wzrokiem.

– Co takiego? – spytał. – Przysyłacie mi najmniejsze z dzieci w nadziei, że okażę litość? – Uśmiechnął się szeroko. – Nie znam litości – rzekł, a potem uniósł klingę i zaatakował.

Był dobry. Był bardzo, bardzo dobry.

Problem w tym, że – co widzieliśmy wyraźnie wszyscy, nawet on, nawet żołnierze – J/O był lepszy. Od pierwszego skrzyżowania kling poruszał się szybciej. Znacznie szybciej. Jakby wiedział dokładnie, gdzie w danej chwili znajdzie się szabla Scarabusa, i zawsze umykał gdzie indziej.

Przede wszystkim zaskoczyło mnie, jak głośny był ich pojedynek. Za każdym razem, gdy ostrza się zderzały, słyszeliśmy ogłuszający brzęk metalu o metal. Wciąż jeszcze dźwięczy mi w uszach.

Wkrótce Scarabus porzucił pomysł błyskotliwego pojedynku i starał się zwyciężyć, wykorzystując przewagę siły i wzrostu. Zasypywał J/O potężnymi ciosami, które cybernetyczna wersja mnie ledwie dawała radę sparować.

A potem J/O się potknął i Scarabus z tryumfalnym okrzykiem skoczył naprzód, z całych sił opuszczając klingę – a J/O szybko jak myśl odturlał się na bok, wznosząc własną szablę.

Tatuowany człowiek nabił się na nią.

Zwycięski krzyk Scarabusa urwał się nagle. Mężczyzna nawet nie jęknął, nie wydał żadnego dźwięku. Chwycił jedynie metalowe ostrze i spojrzał ze zdumieniem na J/O.

A potem runął na ziemię – i rozpętało się prawdziwe piekło.

Jego skóra zawrzała, zupełnie jakby wszystkie tatuaże tkwiły uwięzione w jego ciele i teraz, po śmierci, mogły się uwolnić. Potwory, demony, stwory, których nawet nie umiałem nazwać – wszystkie uniosły się, nabierając wielkości, masy…

A potem zadrżały, przez ułamek sekundy zastygły bez ruchu.

I nagle odniosłem wrażenie, że oglądamy film puszczony od tyłu. Tatuaże opadły z powrotem w wirze kształtów i tuszu i po paru sekundach znów tkwiły bezpiecznie na jego skórze. Scarabus uniósł głowę opartą na łokciu, zaczął kasłać krwią, po czym otarł ją wytatuowaną dłonią.

– Kosztowałeś mnie jedno życie – rzekł do J/O. – Życie! Ty mały potworze.

– Czy teraz zechcesz towarzyszyć nam w drodze do pana Psinoża, nie robiąc nam krzywdy? – spytał spokojnie Jai ze swego miejsca obok mnie.

– Nie mam wyboru – odparł Scarabus. – Złożyłem przysięgę. W powietrzu jest zbyt wiele surowej magii, bym mógł się wycofać.

Dwaj żołnierze pomogli mu wstać. Tymczasem Jai, Josef, Jakon i ja dołączyliśmy do J/O i Scarabusa. Przez ten czas iskry dusz zajmowały się mniejszymi maszynami. Cichy, nabrzmiały mocą pomruk zastąpiło astmatyczne poświstywanie i grzechot. W końcu, w chwili gdy przeszliśmy wraz ze Scarabusem przez wielkie, mosiężne wrota, maszyny zatrzymały się ze zgrzytem.

– Dobra robota – powiedziałem do J/O. Mówiłem szczerze.

Wzruszył ramionami, lecz jego oczy błyszczały radośnie.

Niezbyt odległa eksplozja wstrząsnęła statkiem tak mocno, że o mało nie zbiła nas z nóg. Kończył nam się czas. Zaczęliśmy biec jak najszybciej, wspinając się po wąskich, drewnianych schodach. Na każdym mijanym pokładzie panował chaos – ludzie i istoty niebędące ludźmi uganiali się wokół, krzycząc w panice.

Scarabus przeklinał, żądając, byśmy zwolnili. Pozostawał nieco z tyłu, my jednak nie zwracaliśmy na niego uwagi. Wiedzieliśmy, że „Malefic" nie wytrzyma zbyt długo.

– Wygląda bardziej jak „Titanic" niż „Malefic" – rzekłem do Jo, próbując złapać oddech. Schodów było naprawdę mnóstwo.

– „Titanic"?

– Wielki statek z mojej Ziemi, zderzył się z górą lodową. Zatonął. Około tysiąc dziewięćset dziesiątego roku.

– A, tak – rzekła. – Zupełnie jak zatonięcie „Króla Jana".

– Nieważne – mruknąłem. Tuż obok wielki fragment statku odpadł i runął w głąb Nigdzie-Nigdzie.

Nadal biegliśmy po schodach, potem korytarzami i kolejnymi schodami w górę. I wreszcie dotarliśmy na miejsce, przed drzwi sali, w której jakąś godzinę wcześniej widziałem pana Psinoża.

Zatrzymałem się.

Pozostali poszli w moje ślady.

– Hej – rzucił Josef. – Coś nie tak?

– Jest tutaj – powiedziałem. – Nie pytajcie, skąd wiem.

Jai przytaknął.

– Mnie to wystarczy – rzekł.

Josef wyważył kopniakiem drzwi i weszliśmy do środka.

Rozdział 19

W sali panował mrok; jedynym źródłem światła był zielony, świetlikowy blask w przeciwległym kącie. Czekaliśmy przy drzwiach, nie chcąc zapuszczać się dalej i pozwalając naszym oczom przywyknąć do ciemności.

I wtedy w mroku rozległ się ociekający słodyczą zgrzytliwy szept.

– Witajcie, dzieci – rzekł Psinóż. – Przyszliśmy się pysznić, tak?

Ruszyliśmy nieśmiało naprzód. Na tle zielonego blasku rysowała się czarna sylwetka.

– Nie – odparła Jo. – My się nie pysznimy. Jesteśmy tymi dobrymi.

Odpowiedział jej pomruk, zielone światło stało się nieco jaśniejsze.

Teraz widziałem już, co to. Dusze Wędrowców, uwolnione ze słojów, wisiały w powietrzu, stłoczone razem, niczym olbrzymi rój pszczół. A naprzeciw nich, z rękami zanurzonymi głęboko w sam środek roju stał pan Psinóż. Wyglądało na to, że przytrzymuje dusze w miejscu, lecz wyraźnie wymagało to od niego ogromnej energii i wysiłku. Jego oddech świszczał jeszcze bardziej niż zwykle, nawet gdy się zbliżyliśmy, nie spojrzał na nas.

– Wy małe potworki, sprawiliście mi wiele kłopotów – wydyszał Psinóż. – Uwolnienie duchów kosztowało mnie mój okręt i inwazję na Lorimare.

– I Noc Mrozu? – spytałem.

Na te słowa odwrócił się i spojrzał na nas. Rój zapulsował jaśniej. Jedno światełko odłączyło się od reszty i pomknęło ku twarzy Psinoża, rozdzierając mu policzek. Psinóż zachwiał się i o mało nie upadł, potem jednak się wyprostował.

– Nie – warknął. – Noc Mrozu nadejdzie zgodnie z planem, nieważne, co stanie się ze mną.

Statek zadygotał i coś pod nami rozpadło się z łoskotem. Zdarzało się to coraz częściej.

– Czemu wciąż tu jesteś? – spytałem. – Nie powinieneś uciekać w szalupie czy coś w tym stylu?

Głos, który z siebie wydał, przypominał ryk byka, pomruk tygrysa.

– Nie rozumiesz, chłopcze? Te żałosne, wygotowane kłębki dusz mnie tu trzymają. – Jęknął i szarpnął się, próbując bez skutku uwolnić ręce.

Zielone światło zapłonęło jeszcze jaśniej, zaczęło ogarniać jego łokcie, przelewając się coraz wyżej, niczym gęsty, zielony olej. To miało sens. Gdyby to mnie trzymał latami w szklanej butli – a najpierw zadał mi potworny ból, by pomóc mi się „skupić" – wiem, co chciałbym zrobić. Chciałbym go zranić, tak jak on zranił mnie. Zatrzymałbym go na statku aż do eksplozji, zatonięcia czy tego, co spotyka uszkodzone statki w Nigdzie-Nigdzie.

Josef dotknął mojego ramienia.

– Joey, to twoja piłka. Cokolwiek zamierzasz zrobić, zrób to szybko.

Skinąłem głową, odetchnąłem głęboko i wystąpiłem naprzód. Spojrzałem w owe oczy, oczy barwy raka, żółci, jadu. Spojrzałem w nie głęboko, choć każda komórka mojego ciała nakazywała ucieczkę.

– Chcę odzyskać swojego mudlufa – oznajmiłem.

Wielka twarz hieny na moment skrzywiła się w grymasie rozbawienia. Widziałem, jak Psinóż kalkuluje, zorientowawszy się, że ma coś, na czym mi zależy.

– Ach, nie wróciłeś tu tylko po to, by oglądać moją śmierć. Chcesz odzyskać tego stwora.