Выбрать главу

– Tak.

W roju dusz rozbłysło światło. Psinóż się wzdrygnął.

– W takim razie wydostań mnie stąd, a ja oddam ci twojego małego przyjaciela. Ale musisz mnie uwolnić. W tej chwili nie mógłbym oddać ci pryzmatu, nawet gdybym chciał. Mam zajęte ręce.

– Dlaczego mielibyśmy ci zaufać?! – zawołała Jakon.

– Nie możecie mi ufać i nie powinniście. – Urwał, sapnął i skupił się, po czym jęknął.

Była to największa oznaka słabości, jaką kiedykolwiek usłyszałem z ust Psinoża, i muszę przyznać, że nie sprawiła mi aż takiej satysfakcji, jak sądziłem. Na pewno jednak go nie żałowałem.

– Jeśli chcesz odzyskać swego ulubieńca, to, na miłość wszystkiego co dla ciebie święte, pomóż mi – rzekł. – Nie wytrzymam zbyt długo. Ból jest większy, niż mogę znieść, a potrafię znieść wiele bólu.

Zawahałem się.

– Nie wiem nawet, czy zdołam ci pomóc. A gdybyśmy po prostu zabrali pryzmat?

– Wówczas – wydyszał – mielibyście pryzmat z uwięzionym wewnątrz uroborosem. Potrzebujesz mnie, żeby go otworzyć.

Statek szarpnął się gwałtownie i nagle wszystko przechyliło się o trzydzieści pięć stopni. Straciłem równowagę na śliskiej, drewnianej podłodze i uderzyłem o ścianę. Odturlałem się na bok tuż przed tym, nim Psinóż rąbnął w to samo miejsce, tyle że znacznie mocniej. Jęknął i dźwignął się ciężko na nogi.

Nieśmiało wyciągnąłem rękę i wsunąłem ją w pulsujące światło.

Nienawiść.

Nienawiść wypełniła mi umysł.

Łaknienie zemsty.

Każda z dusz, a były ich w roju setki, wciąż skręcała się i zwijała z bólu. Przepełniała je nienawiść: nienawiść do statku, do RUN, do pana Psinoża, do pani Indygo. Nienawiść pozostawała jedyną rzeczą, która odwracała ich uwagę od bólu.

To było straszne. W całym mym umyśle setki mnie, krzyczących w męce.

Musiałem im pomóc.

– To koniec – oznajmiłem, sam nie wiedząc co mówię. – Nikt już nigdy was nie skrzywdzi. Jesteście wolni. Zostawcie to. Odejdźcie.

Próbowałem przywołać w pamięci pozytywne obrazy, by poprzeć moje słowa. Upalne letnie dni. Ciepłe zimowe wieczory przy kominku. Burze z piorunami. Po jakimś czasie zabrakło mi zwykłych, ładnych obrazków, toteż przerzuciłem się na rodzinne wspomnienia. Zapach fajki taty, uśmiech Lejka, kamień na mojej szyi, pożegnalny prezent od matki.

Kamień…

Sam nie wiedząc dlaczego, sięgnąłem pod koszulę i wyciągnąłem go. Wisiał mi w dłoni, odbijając migotanie i pulsowanie dusz. I wtedy zauważyłem coś osobliwego. Kamień nie tylko odbijał światła, dostrajał się do nich, wibrując w rytm migoczących kolorów. Światełka także się zmieniały, zaczynały pulsować i rozbłyskiwać miarowo. Gdybym zamiast świateł miał do czynienia z dźwiękami, słuchałbym dwóch kontrapunktowych melodii, powoli zlewających się w jedną całość.

Były niemal prawie gotowe mi uwierzyć. Skądś to wiedziałem. Prawie, ale nie do końca.

– Przestań z nimi walczyć – powiedziałem do Psinoża.

– Co?

– Dopóki z nimi walczysz, będą próbowały cię zniszczyć. Przestań walczyć, a cię wypuszczą.

– Czemu? – wydyszał. – Czemu miałbym ci zaufać?

– Dopiero co to przerabialiśmy. A teraz przestań.

I tak też zrobił. Rozluźnił wszystkie mięśnie i niemal usłyszałem ulatujące z nich napięcie.

– Widzicie? – powiedziałem do iskier w mojej głowie, ledwie świadom faktu, że nie przemawiam głośno. – A teraz odejdźcie.

Światła zaczęły jaśnieć, coraz bardziej i bardziej, wypełniając salę oślepiającym blaskiem. Zamknąłem oczy, mocno zaciskając powieki, lecz światło wypełniło mi głowę i umysł. Miałem wrażenie, że słyszę, jak coś mówi żegnaj, ale może tylko to sobie wyobraziłem. A potem światło zgasło, podobnie kamień mamy.

W sali zapadła ciemność.

– Weź go – usłyszałem głos Psinoża i poczułem w dłoni coś ostrego i zimnego.

– Dzięki – wydyszałem bez namysłu.

Coś zamigotało i pobliski kandelabr zapłonął nagle. Pan Psinóż stał obok mnie. Jego oddech był jak zaraza, a czysta nienawiść płonąca w oczach mogłaby zaćmić słońce. Wyszczerzył zęby; był tak blisko, że widziałem pełzające po nich stworki, podobne do maleńkich, niemal mikroskopijnych robaków.

– Nie dziękuj mi, chłopcze – wyszeptał ohydny pysk. – Kiedy spotkamy się następnym razem, zedrę ci twarz z czaszki. Będę czyścił zęby twoimi flakami. Tak wiele mnie kosztowałeś. Toteż nigdy, przenigdy mi nie dziękuj.

Przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał. A potem zawył głośno jak wilk.

– Nadchodzą moi towarzysze – rzekł.

– Otwórz pryzmat Tęczka – powiedziałem. – Albo wezwę duchy z powrotem.

W ostrych zębach odbił się blask świec.

– Kłamiesz. Nie potrafisz tego zrobić.

Oczywiście miał rację, nie potrafiłem. Ale on nie mógł mieć pewności. Ująłem w wolną dłoń kamienny wisiorek.

– Przekonajmy się.

Żółte oczy spojrzały w głąb moich i to on pierwszy się wzdrygnął. Pryzmat w mojej dłoni stał się lodowato zimny, jak kadłub promu kosmicznego.

– W mojej obecności nie otworzy się do końca – warknął Psinóż i nagle chwycił mnie, unosząc z ziemi. – Zatem musimy się pożegnać, Wędrowcze.

Rzucił mną, jak medalista w rzucie oszczepem mógłby cisnąć gałązkę. Przeleciałem przez całą salę i gdybym uderzył o ścianę, pewnie połamałbym sobie połowę kości. Na szczęście jednak do tego nie doszło, bo Jo skoczyła ku mnie i łopocząc skrzydłami, zaczęła hamować. Wylądowaliśmy miękko na pokładzie, sekundę później otoczyła mnie reszta grupy. Wstałem i gdyby nie Jakon znów o mało bym nie upadł, bo pokład szarpnął się gwałtownie. Wszystko wokół dygotało. Widziałem pękające nity i wyginające się płyty poszycia.

Psinóż znów zawył i ściana na drugim końcu sali eksplodowała w drzazgi. Coś wisiało w nie-przestrzeni obok statku, coś wyglądającego jak latający dywan przerobiony na nowoczesną tratwę ratunkową. Na pokładzie dostrzegłem panią Indygo, Scarabusa, Neville'a i sporo innych stworzeń, zapewne ważniaków z RUN.

Psinóż warknął i skoczył na tratwę, lądując wystarczająco ciężko, by jeden ze stworów przeleciał przez krawędź i z wrzaskiem runął w głąb Nigdzie-Nigdzie.

A potem tratwa zniknęła niczym zły sen, a „Malefic" zaczął rozpadać się wokół nas.

– Gdzie jest portal?! – krzyknął Jai.

Już miałem mu powiedzieć, że pod nami, ale uświadomiłem sobie, że wcale tak nie jest. Portal był gdzieś po mojej prawej, paręset metrów dalej.

– Gdzieś tam! – odkrzyknąłem, wskazując ręką.

Mniej więcej w tym momencie zaczął walić się sufit. Pobiegliśmy.

– Na zewnątrz! – ryknął Josef. – Kierujcie się na pokład! To nasza jedyna szansa!

– Nie gadaj, tylko biegnij – odparła Jakon.

Pryzmat w mojej dłoni stał się jeszcze zimniejszy. Potem zrobił się mokry. Było to dziwnie znajome uczucie, lecz nie mogłem przystanąć i sprawdzić, co właściwie trzymam. Biegłem, próbując dotrzymać kroku reszcie grupy.

Pryzmat zaczął przeciekać mi między palcami i, wstrząśnięty, uświadomiłem sobie, że to lód, nic więcej. Tylko topniejący lód. Miałem nadzieję, że Psinóż mnie nie oszukał.

Fragment podłogi pod naszymi stopami zaczął pękać. J/O, Jakon, Jai i Jo zdążyli dobiec do najbliższych schodów, Josef i ja – nie. Od reszty oddzielała nas szczelina szeroka na co najmniej trzy metry. Strzelały z niej płomienie. Ogarniały także podłogę za naszymi plecami.

– Nigdy nie wydostaniemy się stąd żywi – powiedział ktoś. Chyba to byłem ja.

Deski pod moimi stopami zaczęły odpadać. Cofnąłem się z nadzieją, że trafię na pewniejsze podłoże. Ale nie.